środa, 19 czerwca 2013

Można zaczynać - jutro piatek.


środa, 5 czerwca 2013

Reklamowa wieża Babel

czyli słów kilka o komunikacji i mały apel na koniec.


W naszej świętej matce branżuni powszechnie wiadomo, że najważniejsza jest komunikacja. Zanim jednak zaczniemy komunikować się z konsumentem, musimy skutecznie komunikować się ze sobą. I nie mówię tu o obgadywaniu współpracowników na papierosie. Każda reklama zbudowana jest na tysiącach wypowiedzianych i napisanych słów, przeplatanych wulgaryzmami, charczeniem, pojękiwaniem i ASAPami.


Klient płaci (co prawda czekami, czyli czekacie, czekacie i się doczekać nie możecie), więc wymaga, aby go rozumieć. Niezależnie od faktu, że czasem to, co od niego wychodzi, zakrawa na łacińsko-klingoński z wiedźmińskim akcentem. Ponieważ nikt z nas nie chce, aby cudowny krajowy przemysł reklamy pierdolął niczym wieża babel, bo spowodowałoby to zalew rynku pracy tysiącami nic nieumiejących ludzi, przygotowałem ku przestrodze kilka przykładów źle realizowanej komunikacji, z którą borykamy się na co dzień.


***

Co myśli klient: Czy ja wiem... jakieś takie zbyt kolorowe i chyba nieładne. Trochę przypomina opakowanie żelek... hmmm, w sumie to lubię żelki... Nie! Konkurencja ma inaczej i tego się trzymajmy jak stołka. Należy to jakoś zmienić. Napiszę im:

“To jest brzydkie.”

Co o tym myśli account:
Znowu zjebali i będę musiał po godzinach forwardować maile z telefonu. Niech oni się wreszcie wezmą się do roboty i przestaną pić w pracy.

Co o tym myśli art director:
Co jest kurwa? Brzydkie? Brzydkie to są twoje dzieci! Siedzę w tym gównie od kilku lat, a ten młotek, co excela za szczyt designu uważa, będzie mi pisał, że brzydkie? Kurwa, nigdy nie wsadzę nic do portfolio z takimi klientami. Co ja mam niby teraz z tym zrobić?

Co myśli o tym copywriter:
Mówiłem mu, że przekombinował ten layout. Dobrze, że nie przyczepili się tekstów, mogę skoczyć na lunch z piwkiem i szotem... No może bez lunchu.

***

Co myśli klient: O co tu chodzi? Nie rozumiem... Albo ja nie ogarniam tej roboty, albo oni sobie ze mnie jaja robią. Jakbym to pokazał szefowi i on by nie zrozumiał, to spokojnie mógłbym się już na zmywak do Londynu pakować i zapomnieć o wakacjach w Hurghadzie. Napiszę im:

“Należy uprościć przekaz.”

Co o tym myśli account:
No tak, jak ten tego nie rozumie, to jakim cudem mają to zrozumieć targetarianie. W sumie to i ja za bardzo nie kumam. Znowu coś palili i łamigłówki kreatywne układają, zamiast zrobić reklamę po bożemu - taką, co się nie wyróżnia. Nagrody im się zamarzyły, hipsterom jebanym.

Co o tym myśli art director:
No! Nie dziwi mnie, że nie rozumiesz, tępa strzało. Jakim cudem masz kumać coś przygotowanego do internetu, kiedy ty do tej pory ze znajomymi na Gadu-Gadu rozmawiasz, a Facebooka jedynie w amerykańskim serialu widziałeś. Miałem wyjść przed 19-tą...

Co o tym myśli copywriter:
Są oni jednym ludem i wszyscy mają jedną mowę, i to jest przyczyną, że zaczęli budować. A zatem w przyszłości nic nie będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić. Zejdźmy więc i pomieszajmy tam ich język, aby jeden nie rozumiał drugiego... a tak się piwa napić chciałem. Znowu wyjdzie jakieś - dosłowne jak znak stopu - gówno.


***

Co myśli klient: nooo... w sumie wygląda dobrze. Podoba mi się chyba... Hola! Przypomnij sobie, co mówili na szkoleniach: “Nieustannie wymagaj perfekcji - tylko wtedy osiągniesz sukces i możliwość wyrobienia sobie złotej karty Visa”. Węszę tu jakiś przekręt. Robili to tylko miesiąc. Miesiąc na ulotkę? Pfff... nie ma dobrze! Tajmszitów Pudelkiem nie zapełnię. Napiszę im:

“Popracujmy nad tym jeszcze.”

Co o tym myśli account: No nie, proszę... albo ten facet siedzi z kolegami przy piwie i wysyła te maile tylko dla beki, albo kreację zatrudniliśmy w spółdzielni niewidomych. Może to już pora na spotkanie kryzysowe? Tylko czy czegoś po drodze nie zawaliłem... Forwardnę do kreacji i poczekam jeszcze.

Co o tym myśli art director: Co to ma w ogóle znaczyć? Popracuj nad swoim mózgiem, bo jedyne, za co odpowiada, to oddychanie, trawienie i sranie. To ma być konstruktywna uwaga? To ja wprowadzę adekwatne do niej poprawki: zmienię nazwę pliku i odsyłam.

Co o tym myśli copywriter: W ten sposób to my możemy się bujać i do gwiazdki, tylko kiedy ja swoją książkę skończę? Mam popracować nad przecinkami? Kreatywna interpunkcja tylko po to, żeby klient widział zmiany... muszę coś chlapnąć, bo nie uniosę.

***

Jak widać, tego typu komunikaty nie wnoszą do naszej pracy nic poza dodatkową ilością stresu, wulgaryzmów i alkoholu. Mimo to są nagminne. Dlatego uprasza się Szanownych Klientów o konstruktywne uwagi, bo inaczej wszystko stoi w miejscu, nie ma mowy o zmianie na lepsze. No, chyba, że bijemy kolejny rekord w newerending prodżektach - wtedy luz, tylko informujcie i nikt nie będzie tego brał na poważnie.

Patryk Bryliński

czwartek, 25 kwietnia 2013

Newerending prodżekt



Nieopodal każdej agencji lub domu produkcyjnego znajduje się mały cmentarzyk, na którym pochowani są graficy, programiści, animatorzy, project managerzy i trochę innych ludzi, którzy nie wytrzymali fizycznie i psychicznie tak zwanego niekończącego się projektu.

Niekończący się projekt - jak sama nazwa wskazuje - nigdy się nie kończy. Nieważne, czy jest to rozpisanie strategii marketingowej na nadchodzące trzy lata, zaprojektowanie strony internetowej, woblerka czy animacja logotypu, trwająca 8 sekund. Każdy projekt można poprowadzić tak, że będzie się ciągnął przez rok, jednocześnie doprowadzając do załamania nerwowego kilka osób. Każdy w agencji zastanawia się wtedy: “Jakim, kurwa, cudem robimy tę ulotkę od pół roku? To niemożliwe!” - a jednak newerending prodżekt is newerending. Jak to się dzieje? Prosz.

Wszyscy z nas go przeżyli albo chociaż się o niego otarli. Najlepiej zorientowani w nim są ci nowi w branży, bo to zazwyczaj im daje się te agencyjne zarazy. Przychodzi szef i mówi:
- Młody, przesłałem Ci materiały dotyczące ulotki Spokojexu Junior. To taki lek uspokajający dla nadpobudliwych dzieci. Zresztą, dowiesz się wszystkiego z korespondencji mailowej. Przyłóż się, bo klient jest już - delikatnie mówiąc - wkurwiony na maksa. Projekt trochę się już ciągnie, więc musimy go szybko skończyć. Jeżeli to ogarniesz, pomyślimy o przedłużeniu Twojego stażu do 6 miesięcy i pomyślimy o finansach z nim związanych. Nie będziesz już musiał płacić. Cieszysz się?

Kiedy Młody się cieszy i zaczyna zapoznawać się z korespondencją mailową, której początki sięgają czasów pierwszych wypraw krzyżowych, reszta agencji po cichu robi zakłady: kiedy dopadnie go bezsenność, notoryczne rozwolnienie i uzależnienie od Spokojexu. Nikt nawet nie zakłada, że da radę - zbyt wiele stracili pieniędzy na takim obstawianiu.

Następnego dnia żółtodziób przesyła swoje projekty. Pod koniec dnia klient przesyła poprawki. Młody je wprowadza. Sytuacja powtarza się przez kolejny miesiąc i wtedy Młody osiąga pierwszy sukces: klient zaakceptował krój fontu na wlanym lorem ipsum. Młody jest zmęczony, ale dumny. To jego pierwszy sukces w życiu zawodowym. Nawet szef poklepał go po ramieniu. Młody nie wie, że zrobił to, aby sprawdzić jego stan psychiczny i podnieść stawkę zakładu.

Jest coraz gorzej. Młody pracuje szybciej, bo wydaje mu się, że to coś zmieni. Przychodzi wcześniej, wychodzi później. Po dwóch miesiącach wydaje mu się, że jest już u końca krucjaty. Wtedy klient zwołuje walne spotkanie z agencją. Okazuje się, że zmienił się brand manager odpowiadający za projekt. Tamten poprzedni jakoś nie czuł tego projektu, a ten nowy całkowicie go nie czuje. Zapada decyzja o debriefingu czyli całkowitej zmianie założeń. Młody widzi tu jakąś nadzieję i w swej radości nie zauważa nawet, że nowy prowadzący ma w stopce maila wpisane: “Jacek Czepialski. Junior Brand Manager. Będę się przypierdalał, bo jestem tu nowy i muszę się wykazać. Pozdrawiam”.

Jako że manager Jacek sobie z ryja cholewy nie robi, tango przypierdalango ciągnie się jeszcze kilka miesięcy. Jest o co walczyć - reklama dźwignią handlu, a ulotka dzwignią polskiej reklamy. Młody jest młody  już tylko z ksywy i metryczki, bo wygląda jak Kuba Wojewódzki: stary, styrany życiem pierdziel w ciuchach nastolatka. Dodatkowo ciągle się drapie, skaczą mu powieki, nie kontroluje prykania i ciągle coś do siebie mówi. Nie ma się co dziwić - każdego by zmęczyło codzienne podejmowanie wyzwań, takich jak: bardziej w lewo, bardziej w prawo, mało medyczny ten zielony, chyba to czuję, nie - jednak tego nie czuję, wróćmy do wersji nr 46 itp.

Pewnego dnia pojawia się światełko w tunelu. Klient przesyła maila, aby wstrzymać wszystkie prace, bo nie jest jednak zadowolony z przebiegu realizacji projektu, więc rozpisuje nowy przetarg. Młody czyta to z bananem na twarzy, bo dawno już coś mu się wypaliło w mózgu, dlatego nawet nie rozumie, że czekają go konsekwencje. Przełożeni zresztą darują sobie karanie chłopaka, bo ma to taki sam sens, jak krzyczeć na stołek, a dodatkowo - o czym chłopak jeszcze nie wie - agencja weźmie udział w ponownym przetargu. Stawki w zakładach idą w górę, Młody odracza moment, w którym spocznie na pobliskim cmentarzyku.

Myślicie, że Młody ogarnie to przy setnym z rzędu podejściu? Nie. Bo to niekończący się projekt ulotki o proszkach na dziwne dzieci. Po Młodym przyjdzie kolejny Młody albo Młoda i też polegnie. Kiedy już komuś uda się doprowadzić to cacko do wydruku próbnego, klient zrezygnuje z projektu, bo akurat nie będzie miał na niego budżetu. Tymczasem pierwszy Młody się przekręci, inny młody zacznie robić pod siebie i nie dostrzegać w tym nic złego, brand manager pokazaże, że jest potrzebny w Spokojexie, relację klient-agencja też pozostaną spoko - sumując: same pozytywy. Tylko trochę szkoda tych “kilku” godzin spędzonych nad projektem. Nic to! Będą kolejne.

Patryk Bryliński

czwartek, 18 kwietnia 2013

Wiedza o produkcie


Przyszło nam pracować dla firmy kosmetycznej. Zadaniem było zrobienie reklamy onlajnowej, dla podkładu do makijażu. Okres był przedświąteczny, cała kreacja zawalona robotą a termin kurczył się jak ptaszek w Bałtyku. Zebraliśmy więc tych, co to jeszcze odrobinę siły twórczej i czasu mieli i siedliśmy na szybkiego brejnsztorma. Traf chciał, że było nas trzech facetów. Siedzimy, myślimy, nikt nic nie mówi. Atmosfera jak na siłowni - sapanie, wzdychanie i pierdzenie. W końcu art wypala: “No dobra kurwa, a co to jest właściwie ten podkład?”, na co Copy: “A malowałeś kiedyś ścianę?”

czwartek, 11 kwietnia 2013

Junior ma rok.


drodzy nasi. kończymy dziś roczek i z tej okazji pójdziemy do parku. usiądziemy na tej samej ławeczce, na której równo rok temu narodziła się nasza uśmiechnięta pani i zalejemy się w trupa. łzami zalewamy się codziennie, więc dziś niech płynie proste wino. pora na toast i prezenty.

gratulujemy wam i podziwiamy was, że tak długo nas znosicie. jest was bez mała trzydzieści tysięcy. trzydzieści tysięcy sfrustrowanych, przepełnionych goryczą, balansujących na granicy szaleństwa mądrych i kreatywnych ludzi, których zła karma skazała na konieczność tworzenia dla kogoś. dla kogoś, kto najczęściej o waszej pracy nie ma zielonego pojęcia, za to z głupotą i arogancją nie ma żadnych problemów. dla was wszystkich najszczersze życzenia dalszej wytrwałości, dystansu do siebie i świata oraz niegasnącej pomysłowości. nie ustawajcie!

a w prezencie obrazek z autentycznym, wczoraj zasłyszanym tekstem, który podsumowuje całą naszą polską branżę reklamową i poboczne. pozdrawiamy!





niedziela, 24 marca 2013

Oh, sałatko, przestań! Jesteś taka zabawna!






Lata ostatnio w telewizji reklama pewnego kosmicznego sprzętu, którym jest obrotowy (!) mop. Nazwy firmy nie pamiętam (słaby branding najwyraźniej), ale gdy zobaczycie, to poznacie - obstawiam, że niewiele jest podobnych cacek na rynku. No więc reklama wygląda tak: dwie poważne panie spotykają się w wielkim, meganowoczesnym laboratorium, którego nie powstydziłoby się NASA ani CERN. Jedna z pań - tak zwany ekspert - prezentuje drugiej przełomowe funkcje kręcącego się mopa i opowiada o zbawiennym wpływie tegoż urządzenia na codzienne życie współczesnej kobiety (bo przecież tylko kobiety sprzątają). Oglądając to arcydzieło, zastanawiam się, kiedy szorowanie podłogi przeniosło się na uniwersytety i stało się dziedziną naukową. Co studiowała nasza pani ekspert? Mopologię? Podłogologię? Czy ma tytuł doktora? “Dzień dobry, nazywam się Żaneta Kućko-Przykładowska, jestem doktorem szmatologii”. Gdzie na świecie są laboratoria, zajmujące się mopami? Czy szmatolodzy dostają nagrody Nobla? Czy gdy zasuwam na szmacie, to wpadają mi punkty ECTS? Czy komuś się przypadkiem coś nie popierdoliło?



Reklama ma sprzedawać marzenia. Zazwyczaj jest - jak to się mówi - aspiracyjna, więc pokazuje świat trochę lepszy od tego, w którym żyjemy naprawdę. Każdy dorosły człowiek wie, że gdy kupi sobie dezodorant marki Śmierdzielex, to nie zacznie nagle wyglądać jak ten model z telewizji, który ma brzuch tak wyrzeźbiony, że można by na nim cebulę na placki ziemniaczane  ścierać. Nie ma łatwo. Mimo wszystko sięga się po ten produkt w sklepie i podświadomie liczy się na okazyjne bzykanko z koleżanką z pracy. Robimy reklamy, oszukujemy ludzi, oni dobrze o tym wiedzą, przyjmują zasady gry, a potem sami decydują, czy kupić nasz produkt czy nie.


Zastanawiające jednak to, w którym momencie plastikowo-aspiracyjny świat przedstawiany w reklamach stał się pieprzoną krainą Oz? Ludzie nie uśmiechają się do swojego jedzenia, polskie rodziny nie mają takich wielkich mieszkań, kobiety, wychodząc do teatru, nie zabierają płynu do płukania w torebce, ludzie nie śmieją się tak do siebie na ulicy, nie ma laboratoriów, które zajmują się mopami, nie ma szmatologów! To nie jest podkolorowany świat. To jakieś marketing fiction.


Mam ostatnio przez to wszystko pewnien sen, który notorycznie się powtarza. Śni mi się, że się budzę. W łóżku obok mnie leży moja narzeczona. Jest umalowana i cała we frymuśnych ciuszkach. W ręku trzyma jakieś opakowania z pigułkami i mówi seksownym głosem: “Kotku, przyznam, że dzięki kompleksowemu działaniu tabletek Pionex i Twardex stałeś się łóżkowym lwem”. Siedzę na łóżku, dochodzę do siebie i zastanawiam się, co ona do mnie mówi. Nieważne - pewnie jeszcze do końca się nie obudziłem. Zbieram się szybko i lecę pod prysznic. Przez drzwi słyszę, że mówi o unikalnym składzie szamponu, dzieki któremu moje włosy będą biły wewnętrznym blaskiem przez 24 godziny. Jakim blaskiem? Nie mam zamiaru łazić ze świecącą głową. Skąd Ty to właściwie wiesz? Masz magistra z szamponologii? Kiedy wychodzę, słyszę jeszcze, że mam już ponad trzydzieści lat (!) i powinienem codziennie brać tamte tabletki. Mówi to z szerokim uśmiechem, czyszcząc podłogę obrotowym mopem.


W autobusie telefon szaleje - ciągle dostaję powiadomienia. Przypomnienia o jakichś urodzinach, spotkaniach, służbowe maile, przyjacielskie smsy. Nagle zagaja do mnie jakiś typ: “O. Widzę, że ma pan Smartfonex B-90210. Też mam i przyznam, że dzięki niemu, mój biznes wszedł na zupełnie nowy poziom. Już nie jest taki small” - po czym mruga do mnie okiem. Co jest kurwa? Dlaczego ten koleś do mnie cokolwiek mówi? Stary, nie jesteśmy na Wspólnej. Tu jest prawdziwa Polska. Tu się nienawidzimy i nie rozmawiamy z obcymi. Gówno mnie obchodzi twój telefon i twój biznes! I nie chwal się tak bardzo telefonem, bo ci go zaraz ukradną.

W biurze ktoś z uśmiechem proponuje mi na śniadanie batonik pszeniczny z dodatkiem miodu, rodzynek i czegoś tam jeszcze. Naprawdę czytasz skład wszystkiego, co jesz? Od kiedy to w biurze na śniadanie spożywa się cokolwiek innego niż kawę? Czemu masz cały karton tego gówna i tak mocno się uśmiechasz, jedząc to? Uśmiechasz się do batonika? Teraz jestem już pewny, że wczoraj musiałem dużo wypić i przy okazji coś wziąć. Boże, jak bardzo się męczę.

Z biura wybiegam jak szalony i od razu idę na piwo. To jedyne nie może być inne. Błagam, tylko nie to. Chuja! Koledzy przychodzą wystrojeni jak korniki na otwarcie lasu. Od kiedy to na mecz do knajpy zakłada się marynarkę i koszulę zamiast bluzy? Dobra nieważne, może wracają prosto z pracy. Tylko czy oni wszyscy nagle pracują w butikach z modą męską? Napić się. Biorę pierwszego łyka, a od razu jeden z kumpli zagaduje: “Pyszne prawda? To zasługa długo warzonego chmielu i niepowtarzalnej, krystalicznie czystej górskiej wody”. Co ty pierdolisz, stary? Przyszliśmy tu gadać o wodzie czy pokrzyczeć i poprzeklinać na polską reprezentację? Kątem ucha słyszę, że pozostali dwaj rozmawiają o nowym kremie dla mężczyzn 30 plus, poleconym jednemu z nich przez osobistego konsultanta kosmetycznego. Już mam się odwracać, by znowu powiedzieć, że to nienormalne, kiedy widzę, że kremy już leżą na stole. Przynieśliście ze sobą kremy na mecz? Co macie jeszcze w tych swoich teczkach? Obrotowe mopy? Wtedy wszyscy sięgają do teczek, a ja zawsze budzę się obok łóżka zlany potem.

Obok łóżka leżę, bo moja narzeczona mnie z niego skopała. Leży tam, zajmując całą powierzchnię, potargana, nieumalowana i w zwykłym rozciągniętym t-shircie. Najlepszy widok na świecie.

Patryk Bryliński

środa, 20 marca 2013

Z PAMIĘTNIKA NAPIĘTEGO GRAFIKA - VOL.10


Ekant Darek jest mściwą wywłoką, która znęca się nad swoimi Bogu ducha winnymi klientami. Podobno stał się taki, po tym jak jedna z lasek od strony klienta wysyłając mu mailem jakieś prezentacje w Powerpoincie, poprosiła o ich odesłanie z powrotem, gdyż „będą jej jeszcze potrzebne”. Ekant Darek długo w milczeniu patrzył w monitor na tego maila, potem wstał zza biurka, wziął kapotę i bez słowa gdzieś wyszedł. Nie było go jakiś czas, a gdy wrócił, miał dziwnie odmienioną twarz, a na czole pulsowała mu taka czerwona żyłka. Usiadł do komputera i z nienaturalnym uśmiechem szaleńca odpisał lasce coś w rodzaju: „Przepraszam, czy mogłaby Pani przesłać mi tego maila jeszcze raz, bo nie wiem czy dobrze Panią zrozumiałem?”. A gdy ona faktycznie wysłała go jeszcze raz, ekant Darek od tej chwili już nigdy nie był takim samym człowiekiem jak wcześniej.
O ile dotąd starał się zachowywać jakieś pozory uprzejmości względem osób, z którymi zmuszony był współpracować, o tyle po tej akcji już nigdy się na to nie zdobył. Na przykład rozmawiał spokojnie przez telefon, lecz gdy odkładał słuchawkę krzyczał jeszcze na nią przez chwilę: „Taaak, ty chuju, jaaaaasne, że ci zaraz wyślemy nowe propozycje! Pójdę do kreacji i powiem im, że niczego nie zrozumiaaaaałeś z ich pomysłów, i że będą musieli zrobić nowe. Jaaaaasne, że na dzisiaj, ty kutaaasie. Przecież gdybyś chciał na juuuuutro, to byś zadzwonił juuuutro!”. Przeciągał sylaby jak Adaś Miauczyński, aż się inni z jego działu zaczęli martwić o niego. Siadał w kącie pokoju, patrzył w milczeniu za okno i nagle zrywał się z okrzykiem „Kurczę, ja to powiedziałem, czy tylko pomyślałem?!”. Ekant Darek definitywnie już nigdy nie był jak wcześniej.
Zaczął się na przykład mylić. W treściach jego maili zaczęły pojawiać się literówki, niby że palec zeskoczył z klawisza i trącił sąsiedni, tak to tłumaczył później przełożonym. Ale nie wiem, czy gdy klient dostaje maila, w którym na końcu zamiast szablonowego „dzięki” 'ę' zamienia się w 'w', to czy to nie jest zamierzone. „Podsyłamy nasze nowe pomysły, mamy nadzieję, że się spodobają. Informujcie nas jak najszybciej, co o nich myślicie. Dziwki!”. Kolega od niego z pokoju podobno podpatrzył, jak ekant Darek po napisaniu maila z wyceną czy harmonogramem do klienta na końcu treści dodawał jakieś bluzgi, tyle że zmieniał im kolor czcionki na biały, żeby nie było ich widać. Prowadził najwyraźniej taką swoją małą wojnę z klientem, ale czy istotnie w niej wygrywał?
**********
Jeśli chodzi o „omyłki” to pamiętam pewnego operatora DTP (Janusz mu było) z ogromnymi ambicjami na grafika. Koleś był młody i jak to tylko młody potrafi – bezczelny. W projekty, które przygotowywał do druku według wzorca kreacji lubił wplatać swoje treści. Nie zawsze zgadzał się z projektem arta, więc poprawiał go po nim, zmieniając na przykład kolor oczu modela albo dodając mikronapisy w rodzaju „Legia Pany” widoczne na kliszach drukarskich jedynie przy wielkim zbliżeniu albo pod mocna lupą. Raz kilku postaciom występującym na projekcie dał twarz Wojtyły (tłum na drugim planie na szczęście), innym razem zmienił rejestrację samochodu na coś w rodzaju HWD P3029. Lubił najwyraźniej trzymać rękę na pulsie i strasznie go mierziło, gdy nie mógł jakoś wpłynąć na ostateczny kształt reklamy. Prezes agencji na szczęście był idiotą i nie dostrzegał tych wszystkich kwiatków, a i klienci chyba niezbyt rozgarnięci, bo wszystko się kręciło i nikt nie płakał. Ale do czasu.
Janusz podrywał ekancicę Monikę. Specjalnie w prace, które przygotowywał, wplatał drobne błędy, aby ekancica Monika zmuszona była wrócić z nimi do niego i w pąsach i zalotnych uśmiechach prosić go o drobne zmiany. Janusz podnosił poprzeczkę, aż w końcu przesadził. To była głośna sprawa, chyba z 1997 roku. Przygotowywali wtedy jakąś ulotkę na tace dla którejś z wielkich sieci fast foodowych. Sprytny Janusz chcąc wymusić na ekancicy Monice kolejną wizytę w jego pokoju przerobił logo Coca-Coli na logo Cola-Cola. Zrobił to tak dobrze, że na pierwszy rzut oka nikt zmiany nie dostrzegł. Ekancica Monika również jej nie dostrzegła, więc ulotkę po prostu puściła do druku. Kapnął się dopiero drukarz i to chyba dopiero po wydrukowaniu drugiego miliona egzemplarzy tejże ulotki. Nakład ostatecznie należało przeżuć i połknąć, główny ekant w przeciągu tygodnia całkowicie osiwiał (autentyk!), a prezes naszej agencji musiał po raz kolejny zaprosić prezesa klienta na duże lody. Operatorowi Januszowi jedyne co można było zrobić, to go wypierdolić z roboty. Dziś zresztą jest jednym z głównych macherów w dużej stacji telewizyjnej i ma się świetnie. Oto dowód, że do niektórych gówno po prostu się nie przykleja.
**********
Gdy kilka lat temu pod nasze strzechy zawitał Facebook, nasz świat uległ trwałej zmianie. Gdy ja sam odkryłem Facebooka i po jakimś czasie zacząłem go w myślach pieszczotliwie nazywać buniem, zrozumiałem, że również uległem trwałej zmianie. Były to czasy, gdy jeszcze przejmowałem się tym, co ludzie wypisują pod moimi postami, liczyłem (na) lajki, a przez większą część dnia zajmowałem się tzw. budowaniem wizerunku na wallu. Autowizerunku oczywiście. Gdy sobie to w końcu uświadomiłem, uświadomiłem sobie własną małość oraz kolejne (które to już?) uzależnienie, w odruchu racjonalnego przebłysku postanowiłem rozstać się z buniem definitywnie. Postanowiłem usunąć swoje konto z Facebooka bezpowrotnie.
A to nie jest, jak się okazuje, takie proste.
Sztab najlepszych psychologów amerykańskich sowicie opłacanych przez Marka Zuckerberga dba o to, abyś z Facebookiem rozstać się nie mógł. Gdy wyrażasz pierwszą, nieprzemyślaną jeszcze dobrze ochotę na taki krok i klikasz w opcję „Usuń swoje konto”, Facebook robi wszystko, aby od tej decyzji cię odwieść. Na początku dopytuje cię niczym cierpliwa ciocia, czy aby na pewno WIESZ, co chcesz zrobić. Gdy w swojej desperacji deklarujesz, że tak, wiesz co robisz – usuwasz swoje konto z Facebooka – ten pyta cię, czy aby na pewno CHCESZ to zrobić. W twojej głowie zaczynają rodzić się wątpliwości, że zaraz, zaraz, czy aby na pewno jest to konieczne? Przecież to tylko zwykły serwis społecznościowy, taka zabawa w sumie. No ale nie, przed oczami przelatują ci te wszystkie tragiczne posty opublikowane i te nieopublikowane, które układałeś w swojej głowie przed zaśnięciem, i już wiesz, że dłużej tego nie ma co ciągnąć. Koniec z marnowaniem życia, od dzisiaj będę siedział na ławce w parku, a nie na wallu. Będę innym człowiekiem. Będę w ogóle człowiekiem! Klikasz więc w guzik „Tak, decyduję się”.
Bunio jednak się nie poddaje, bunio cierpliwy jest jak boża łaska. Jak miedź brzęcząca albo niczym cymbał brzmiący. Zapyta cię więc, czy jesteś świadomy swojej decyzji. Przecież po usunięciu konta z Facebooka nie będziesz miał kontaktu z tyloma wspaniałymi przyjaciółmi. Nie będziesz mógł grać w te wszystkie wspaniałe gry, którymi raczą cię znajomi, nie będziesz mógł korzystać z tych wszystkich nieziemskich aplikacji, które specjalnie na Facebooka (specjalnie dla ciebie) zostały napisane.
Jesteś twardy. Po raz kolejny z niewzruszonym sercem klikasz „Tak, zdecydowałem się ostatecznie”. Masz wrażenie, że podobnie okropnie musi czuć się samobójca wiążąc pętlę na swojej szyi, tak czuć się musi koleś na dachu wieżowca na chwilę przed skokiem. Oto kończy się wszystko. Oto odchodzą wszyscy, których znałeś i lubiłeś. Od tej chwili nie będzie niczego. Naprawdę niczego. Czeka cię samotność w sieci. Trudno.
I wtedy Facebook robi coś, co kruszy najtwardsze skorupy twojej znieczulicy społecznej. Publikuje trzy przypadkowo dobrane zdjęcia z grona twoich znajomych. Umieszcza je wielkie na środku strony i pisze komunikat: „ONI BĘDĄ ZA TOBĄ TĘSKNIĆ”. Czy teraz nadal jesteś pewny, że chcesz usunąć swoje konto z Facebooka?
Czujesz się jak ostatnia niewdzięczna dziwka. Jak syn marnotrawny, który nie chce wrócić na łono rodziny. Jak psychopata jakiś, który właśnie oto zamyka się sam ze sobą w swoim domu, aby zaprojektować linię ciuchów z ludzkiej skóry. Ci ludzie wszyscy, znajomi z fejsbunia, przecież proszą cię o to, abyś pozwolił im pomóc sobie. A ty nic. Po raz siódmy klikasz „Tak, zdecydowałem się”. Fuck you all, nienawidzę was i nie mogę na was patrzeć.
A wtedy bunio pisze radosną wiadomość „Twoje konto zostało tymczasowo dezaktywowane. W każdej chwili będziesz mógł powrócić do niego logując się ponownie”. Rozumiecie to rozczarowanie? Niby usunąłeś konto, ale ono wciąż na ciebie tam czeka. Wystarczy, że chociaż raz się zalogujesz... Chociaż rassssss.....
Wytrzymałem pół roku. Świadomość, że prawdziwe życie omija mnie wielkim łukiem nie dawała mi spać. Codziennie myślałem o buniu jak o odrzuconej prawdziwej niespełnionej miłości. Jak o ukochanym narkotyku, jak o maminych pierogach, jak o zdobytej kiedyś i porzuconej cnocie Anki z IVb...
Wróciłem więc, ale przewrotnie postanowiłem zmienić swoje nazwisko na coś bardziej enigmatycznego. Nie chciałem już przecież być tym, kim byłem kiedyś. Padło na „Człowiek Nikt” autorstwa Edwarda Stachury, największego spośród copywriterów polskich, kiedyś przed erą hipsterów nazywanych poetami. Kto nie zna jego „Kropki nad Ypsilonem”, ten nie wie, co to znaczy bawić się językiem polskim. Człowiek Nikt funkcjonował z powodzeniem przez parę tygodni, dopóki znowu coś mnie nie tknęło i nie postanowiłem zmienić tego na łaciński odpowiednik, czyli „Homo Nemo”. Bo tak ładniej, krócej i wdzięczniej. Nie minęło parę dni jak moje konto na buniu zostało zablokowane, a ja dowiedziałem się, że to za „propagowanie treści powszechnie uznawanych za obraźliwe”...
Jeśli Facebook jest człowiekiem, to musi to być bezgranicznie wredny, złośliwy, jednooki karzeł. Albo stara i brzydka, chora na trypra bułgarska prostytutka z lasu. Albo dealer, który do koksu dosypuje tłuczonego szkła. Albo dyrektor programowy telewizji Polsat...
Wcielony szatan po prostu.
Dima Słupczyński

wtorek, 5 marca 2013

TELEWIZJA PRZYSZŁOŚCI


CZYLI KIEDYŚ LUDZIE ROBILI REKLAMY, TERAZ REKLAMY ROBIĄ LUDZI



Dziś rzecz będzie o tej cząstce naszej codzienności i o tej części kultury masowej, która jak żadna inna wypełnia nasze dni powszednie, samotne wieczory oraz puste głowy. To ona jest fundamentem szatańskiego planu przejęcia naszych dusz, naszych ciał, a przynajmniej naszych pieniędzy. To ona sprawia, że nie potrzebujemy niczego innego, nawet żyć życia swojego, bo co to za życie, jeśli tam, na ekranie takie cuda się dzieją. Proszę Państwa, witamy w przebogatym duchowo świecie współczesnej telewizji!
Telewizja Polska w zamierzchłych czasach była medium, która masom szerokim zastępować miała codzienny niedosyt bodźców kulturalnych, na jaki cierpiała większa część społeczeństwa. To ta konkretnie część, która z różnych powodów nie mogła chodzić do kina, ani do teatru, która nie miała do czynienia z literaturą czy muzyką wysokich lotów. Bo najbliższe kino znajdowało się kilkadziesiąt kilometrów od miejsca zamieszkania, bo teatr to podobno aż w stolicy, a jeśli chodzi o książki, no to przecież bez przesady – naczytałem się lektur w szkole i wszystkie były do dupy. Ta część społeczeństwa pozbawiona była kontaktu z rzeczywistością w sposób tak namacalny, że dopiero telewizyjny program informacyjny, o tym kto, gdzie i co powiedział, ściągał delikwentów na ziemię i w sposób bardzo dosłowny mówił, jak żyć.
Nie będę tu sobie gęby wycierał powinnością misyjną telewizji, nie będę przypominał kultowej dziś Sondy, której już nie ma, nie będę wzdychał do kultowej Wielkiej Gry, której już nie ma, poniedziałkowego Teatru Telewizji, którego nie ma, genialnych programów dla młodzieży w rodzaju 5-10-15, czy czwartkowych kryminałów spod znaku Kobry. Wszystkie te programy, których już nie ma, w ogromnej części sprawiły, że dziś w naszym społeczeństwie żyją ludzie, którzy mają jakie takie pojęcie o kulturze szerokiej, mimo że świat dookoła zaprzecza jej istnieniu. Nie będę więc, powtarzam, rzewnie szlochał za tym, co było, lecz postaram się skupić na tym co dzieje się teraz. A dzieje się naprawdę ciekawie.
Momentem przełomowym historii polskiej telewizji, było wprowadzenie na początku lat 90. na ekrany... reklamy. Tak, jej właśnie. Reklama, kręcona wtedy jeszcze po partyzancku, przez dziesięć może początkowo osób w całym kraju, sprawiła, że treści dotychczas emitowane zaczynały powoli tracić na znaczeniu. W pamięci widzów zostawał jingiel z reklamy Prusakolepu, goła baba z reklamy koparki Bumaru, czy parafraza fredrowskiego „Jeśli nie chcesz mojej zguby, Poloneza kup mi luby”. A nie ostatnia rola Łomnickiego na deskach Teatru Telewizji, scenografia Xymeny Zaniewskiej w kabarecie Olgi Lipińskiej czy choćby laureaci Sopotu '89. Reklama zmieniła nasz świat, reklama zmieniła nas w nim. O ile jeszcze w słodkich latach 90. była potrzebna, bo przybliżała nas do Zachodu i tworzyła nasze konsumpcyjne ambicje, o tyle dziś stała się towarem całkowicie zastępującym dotychczasowe produkcje telewizyjne, kolorową rozkrzyczaną papką z przesterowanym poziomem dźwięku, walącą nas obuchem między oczy, mającą nas skłonić do... No właśnie, do czego?
Na początku reklama w telewizji była wydarzeniem. Polacy, gdy ją zobaczyli, dyskutowali o niej, prasa się rozpisywała, przedszkolaki podchwytywały piosenkę będącą jej motywem muzycznym, hasła reklamowe wchodziły do języka potocznego, a w dobrym towarzystwie nie wypadało się na niej nie znać. Z czasem reklamy się mnożyły. Coraz więcej wąsatych panów Zenków z Dupy Mniejszej, prezesów zakładów produkujących śrubki albo keczup, wpadało na to, że reklama ma ogromną siłę oddziaływania, a w wygłodzonej reklamowo Polsce wręcz jest bronią masowego rażenia. A na dodatek przekłada się na sprzedaż, czyli na pieniąchy!
Więc reklam zaczęło być więcej. Tak dużo, że telewizje zaczęły je gromadzić w tzw. bloki reklamowe, spekulować czasem antenowym i emitować je w porze największej oglądalności, czyli na przykład przed serialem “Niewolnica Isaura” albo przed transmisją mszy świętej z Częstochowy. Co lepsze wąsate cwaniaki zaczęły produkować te reklamy w sposób jako tako zorganizowany, a jeszcze lepsze wąsate cwaniaki pozakładały konkurencyjne prywatne telewizje, które mogłyby te reklamy bezustannie emitować.
I tak proszę Państwa znaleźliśmy się w wieku dwudziestym pierwszym, gdzie na naszych plazmowych, płaskich jak klata Ireny Szewińskiej telewizorach oglądać możemy niczym praktycznie nieprzerwany festiwal reklamowy non-kurwa-stop.
Oto włączamy pierwszą lepszą z brzegu telewizję ze słoneczkiem w logo (to, że jej twórcą i niepodzielnym od lat władcą jest wąsaty cwaniak z Radomia, nie ma tu większego znaczenia). W programie TV, takim papierowym dodatku dołączanym do gazet, aby te mogły wydrukować więcej reklam, stoi, że dziś wieczorem będzie w tej telewizji emitowany Super Mega Hit Kinowy z Brucem Willisem w roli głównej. Film faktycznie interesujący, widziałem go kiedyś, takie niezobowiązujące intelektualnie kino hollywoodzkie, ale za to dobrze zrobione, trzymające w napięciu. Film wg rozpiski trwa 90 minut, dlaczego więc zarezerwowano na niego czas od godz. 20.00 aż do 23.15? To pierwsze co rzuca się w oczy, no ale nic, jedziemy. Nie ma to jak czwartkowy wieczór z dobrym filmem. Po obejrzeniu krótkiego, niezobowiązującego bloku reklamowego zaczyna się projekcja. Ach, nie, jeszcze się nie zaczyna, bo jeszcze leci informacja kto jest sponsorem tegoż filmu. Jak się okazuje, sponsorów jest kilku, no ale obejrzę zajawki wszystkich, bo to przecież dzięki nim mogę dziś raczyć się tym szklanym cudem z Willisem w roli głównej, a ono przecież nie może być tanie.
Zaczyna się więc film, jest godzina dwudziesta. Widzimy plansze rozbiegówki, tytuł filmu, zapoznajemy się z główną obsadą, jest już nawet pierwsza scena, w której... No właśnie. Nie wiem, co w niej, bo telewizja ze słoneczkiem w logo przerywa mi oglądanie pierwszej sceny filmu i mami blokiem tak zwanym reklamowym. OK, myślę, nieco to dziwne, ale przecież długo to nie potrwa, pójdę więc zrobię sobie herbaty, o ileż milej będzie oglądać ten film z ciepłą herbatą w dłoni. W kuchni jeszcze robię sobie z rozpędu kanapkę i zmywam po sobie, wracam truchtem przed telewizor, bo pewnie film się już zaczął.
Otóż się nie zaczął. Jeszcze lecą reklamy. Obejrzę więc ich jeszcze z piętnaście albo trzydzieści, nie na tyle jednak uważnie, aby dowiedzieć się który środek na katar jest dziś aktualnie skuteczny. Reklamy się wprawdzie kończą, bo wszystko się kiedyś kończy, ale niestety film się nie zaczyna. Zaczyna się za to blok tzw. autopromocji. Autopromocje to wyższa forma reklamy telewizyjnej. Są to bowiem reklamy innych programów tejże telewizji, które jeśli zdecydujesz się kiedyś obejrzeć, będziesz mógł obejrzeć zamiast nich inne reklamy, niż te które oglądałeś przed chwilą. Albo te same. Prawdę mówiąc nie wiem, bo nie uważałem. No ale i blok autopromocji w końcu się kończy, lecz po nim nie zaczyna się wcale film, oj nie. Otóż zaczyna się... drugi blok reklamowy. Reklam tych samych co wcześniej lub innych, nie wiem, bo ze złości jeszcze bardziej nie uważam. W każdym razie widzę w nim sześć reklam telewizyjnych jakichś samochodów oraz siedem reklam telewizyjnych banków i wszystkie na dodatek są takie same i różnią się tylko wyskakującymi gdzieniegdzie cyframi oraz celebrytami wygłaszającymi jakieś niezrozumiałe treści. Leci trochę spożywki, jeszcze trochę farmaceutyków, parę ubezpieczeń i takie tam... Wszystko napierdala na 130 decybeli, najdłuższe ujęcie ma 1,3 sekundy, przed oczami przelatują mi logo, hasła, opakowania, jakiś głos połykający samogłoski każe przeczytać jakąś ulotkę albo skontaktować się z farmaceutą...
Jest godzina 20.27 i chyba w końcu nareszcie zaczyna się film. Nawet jeśli, to co z tego? Moja herbata jest już zimna, ja z deka wkurwiony, a to jaki film oglądam od pół godziny, wiem tylko dzięki papierowemu programowi TV (z reklamami) rozłożonemu na moich kolanach. A gdy za kwadrans cała kołomyja powtarza się od nowa, a ja wiem, że to nie po raz ostatni, mam dość. Odpadam. Jestem wykończony. Dawno żaden film mnie tak nie zmęczył.
Zauważam jeszcze tylko nieprzytomnie, że jingle rozpoczynające blok reklamowy, te które wchodzą w środek wystrzału Bruce'a Willisa, one... same są reklamą. Skończyły się już czasy marnowania 5 sekund na wschodzące złote słoneczko z napisem „Reklama”, które później spokojnie mogło sobie zajść. W dzisiejszych czasach tylko stacje, które są passé marnują tyle drogiego czasu antenowego na jakieś tam animacje, latające kółka, falki. Otóż w stacji ze słoneczkiem w logu w jinglu startującym reklamy możemy zobaczyć głównych jurorów innego świetnego programu tejże stacji – gwiazdy skrobią po lodzie, czy coś takiego. Jingiel bloku reklamowego, który sam jest reklamą? Jestem pod autentycznym wrażeniem, pani Nino.
Witamy w cyfrowym świecie XXI wieku. Telewizja istnieje jedynie po to, aby czas antenowy wypełniać blokami komercyjnego gówna. Emisję bloków reklamowych przerywa fragmentami czegoś innego, np. znanego filmu fabularnego. Albo jakiegoś teledurnieju, w którym zajebiści cwelebryci w jury w niezbyt subtelny sposób oceniają uczestników, pokazując im na każdym kroku, że są chujowi i lepiej by było gdyby nie wyściubiali nosa ze swojej wsi. Albo reklamami innych swoich programów tak, abyś ich nie przegapił. I co z tego, że ich nie przegapisz, przecież kiedy usiądziesz do telewizora, aby obejrzeć ten program, zamiast niego zobaczysz co? Reklamy kurwa! Mnóstwo reklam! Reklam od zajebania!
Idąc dalej, zapytuję dlaczego by nie pójść dalej? Przecież można by:
  • stworzyć telewizję stricte pod reklamy – TV Reklama – gdzie poza nimi nie byłoby naprawdę już nic innego. A gdyby nawet miałyby pojawić się tam jakieś inne treści, należałoby nadać im formę krótkich spotów z najważniejszymi informacjami wybitymi jak hasło reklamowe. Na przykład dziennik telewizyjny, w którym jedna z wiadomości, brzmiałaby „Katarzyna W. (tu jej zdjęcie), tak zwana Mama Madzi, zabiła swoją córkę (tu jej zdjęcie), albo nie zabiła. Nie wiadomo. Detektyw Rutkowski (tu jego zdjęcie) twierdzi, że nie, a inni, że tak. A ty?”. I podać numer SMS, na który można wysyłać swoje wersje rozwinięcia tej opowieści. Całość miałaby 30 sekund maks. A potem co? Reklamy!
     
  • emitować kilka reklam jednocześnie. Na przykład dzieląc obraz na ćwiartki, tyle że wtedy musiałyby kwestie mówione lecieć na paskach. Albo nawet i nie! Niech wszystkie napierdalają jednocześnie, przecież to i tak działać będzie jak dotąd. Widz nic z tego nie zrozumie.
     
  • emitować reklamy na programach. To znaczy puszczamy „Szklaną pułapkę”, ale zamiast ją przerywać, reklama niech leci w rogu, albo w ogóle centralnie na środku, zagłuszając Willisa. To tylko 30 sekund. Większość Polaków to wytrzyma.
     
  • przerywać reklamami rzeczy dotąd nieprzerywalne, np. dziennik telewizyjny, transmisję pasterki, hymn odśpiewywany przez polskich piłkarzy na Narodowym. Jeśli niezbyt często, ma to szanse powodzenia.
     
  • i teraz najlepsze: przerywać reklamami same reklamy. Oczywiście można domowi mediowemu zaproponować nieprzerywanie reklamy reklamą, ale musiałby za to dopłacić. Nie będzie klienta, który na to nie pójdzie!

A gdyby przyszła ci do głowa konstatacja, że coś jest chyba nie tak, i że nie można żyć samymi reklamami, bo przecież istnieje jakieś życie poza nimi, telewizja jest na to przygotowana. Telewizja puści ci tzw. serial, w którym możesz zobaczyć Inne Prawdziwe Życie. Jakąś rodzinę, trochę jak twoją, jakiś dom, nieco piękniejszy od twojego, jakieś ludzkie problemy, prawie takie jak twoje. I ci ludzie mówią do siebie w taki emocjonalny sposób, i mają takie rozterki, że no mówię pani, pani kochana, nie wiem, jak oni sobie z tym poradzą. Ten serial się jakoś nazywa - „P jak plebania, czyli barwy szczęścia na dobre i na złe”, coś takiego, nie ma to większego znaczenia. Życie w nim jest tak pokazane, że każdy by chciał takie mieć. Ten serial to też taka wieloodcinkowa... reklama życia.
Przed 2005 rokiem, pewna telewizja miała przygotowany reportaż na wypadek śmierci papieża. Oczywiście wiadomo jakiego papieża. Gdyby miała przyjść tzw. pilna z Watykanu, tak ją nazywano, to choćby to była 04.35 nad ranem, trzeba było tylko wstawić w początkową planszę datę śmierci, i wio, jedziemy! Jako pierwsza telewizja w kraju leci z 20-minutowym reportażem o śmierci dwie minuty po ostatnim tchnieniu papieża. Na całą Polskę, oglądalność maksymalna. Zanim się ściągnie z domu zaspaną reporterkę, aby mogła się łączyć w trybie pilnym z czerwonym paskiem z Rzymu, my ten reportaż wyemitujemy cztery razy, a co! I dokładnie tak właśnie się to odbyło...
Ale jeszcze lepszy podobno jest Ted Turner i jego telewizja CNN. Mają podobno, a opowiadał to człowiek, który ma prawo to wiedzieć, przygotowany dwugodzinny film na wypadek końca świata. To znaczy, że ludzkość nagle dowiaduje się, że wkrótce przestanie istnieć, bo walnie w nas asteroida, albo jakiś inny potop biblijny nastąpi. Co robi telewizja CNN? Do samego końca nadaje normalny program, przerywany blokami reklamowymi (auuuuuuuu!!!, – Ale po co mi te reklamy, przecież i tak nic już nie zdążę kupić? – Milcz dziwko! Oglądaj!), aby potem, dwie godziny przed końcem świata, nadać ten oto film. Zdjęcia z lotu ptaka, panoramy wielkich miast, delfiny skaczące w oceanie, odłamujące się góry lodowe na Antarktydzie, Aborygeni tańczący nad upolowanym kangurem, Japończycy w swoim stuporze jadący metrem do pracy, i tak dalej pod harfę Andreasa Vollenweidera. Istny łzo-wyciskacz na do widzenia. Abyś, na jedną chociaż chwilę, Boże cię broń, nie odstąpił od swojej świętej plazmy.
Ecce homo.
Dima Słupczyński



poniedziałek, 25 lutego 2013

POLSKA SZKOŁA SOCIAL MEDIA



Wiele się mówi i pisze w ostatnich czasach o ogromnych marketingowych możliwościach, drzemiących w social mediach. Ninja z całego kraju wymieniają się znamienitymi przykładami akcji reklamowych, przeprowadzonych na platformach, takich jak Facebook, Twitter lub Instagram. Pisane są książki, blogi, odbywają się konferencje i zjazdy. Jest to całkowicie zrozumiałe, bo któż nie lubi pomarzyć. Jedni marzą o byciu gwiazdą rocka, która na śniadanie wciąga koks z pępka nastoletniej Azjatki, inni o tym, jak to byłoby fajnie, gdyby w sm dało się takie cuda robić, jakie robią na świecie. Ja wolę to pierwsze, bo - nie oszukujmy się - to, że zostanę gwiadą rocka, jest o wiele bardziej prawdopodobne niż to, że klienci agencji reklamowych z naszego podwórka naumiają się wreszcie twarzo-książki, o reszcie nie wspominając. Spójrzmy na to ogólnie, nie zagłębiając się w przypadki tych, którzy chcą, aby ich posty na Facebooku były pisane fontem z manuala. Już płaczę.
Wejście
- Panie kliencie kochany, chcielibyśmy przeprowadzić kilka działań reklamowych, opartych o fanpage na Facebooku.
- Na czym? Nie możemy ograniczać naszych działań do jakiejś jednej strony. A co z ludźmi, którzy tam konta nie mają? Ja na ten przykład nie mam. Zróbcie mi lepiej landingpage i do tego konkurs smsowy. Koniecznie z kodem z paragonu.
Po pierwsze, to trzeba klienta namówić na działania w social mediach. Nie jest to proste, ponieważ większość z nich pozostała w czasach insertu do codziennej gazety czy broszurek reklamowych, a merketing w internecie to dla nich double billboard na gazeta.pl. Możemy sobie gadać o tym, jak to Facebook umiera i czekać na wielki Tweeterowy boom - klient nadal czeka na wielki boom Naszej Klasy. Wspomnij o kampanii na Instagramie albo Pinterest, to Cię pozwie do sądu za to, że mu ubliżasz na spotkaniu. Najgorsze jest to, że jak ktoś powinien w sm wejść, to się waha lub w ogóle tego nie robi, ale jak ktoś produkuje flaczki do kaszanki albo krokwie dachowe, to zapierdala na Facebooka jak Radomianie po napoje gazowane - przecież każdy chce mieć ich posty w news feedzie.
Zasięg
- Panie kliencie kochaniutki, z dumą informujemy, że nasz fanpage osiągnął planowaną liczbę użytkowników i jesteśmy teraz na poziomie dwustu tysięcy, a nasz sm manager jest tak szczęśliwy, że od pół godziny w łazience się po kroczu mizia!
- No właśnie. Zastanawia nas to przez cały czas: co my z tego mamy tak naprawdę? Bo ja nie wiem, czy jest sens to trzymać. Wrócimy do tego, czy możemy przejść do rzeczy ważnych? Jak tam nasze woblery do supermarketów? Dotarły do drukarni?
Zawsze mało. Najpierw zasięg, potem rzeźba! Po co wydawać kasę na tych agencyjnych darmozjadów, jeżeli na naszym fanpage’u nie ma jeszcze całej Polski, połowy Ukrainy i kilku państw z Bliskiego Wschodu? Siędzą tylko, bawią się internetami, w gry grają, sziszą się narkotyzują i wciskają mi jakieś bujdy o zaangażowaniu. Ja się pytam, gdzie ci wszyscy ludzie, którzy chcą kupić moje batoniki o smaku chipsów kebabowych?! Jeżeli mamy tylu fanów, to czemu produkt się nie sprzedaje? Wiecie czemu? Bo woblery brzydkie zrobiliście!
Zaangażowanie
- Czy ja się jasno wyrażałem? WIĘCEJ POSTÓW O PICIU KAWY I PIĄTKU! Ludzie to klikają, więc dajmy tego więcej. I te z opcją szer i lajk. Koniecznie.
- Ale panie kliencie jedyny Ty nasz najukochańszy, pan zawiasy do drzwi produkuje...
Jebana mantra o kawie i piątku. Ktoś kiedyś sobie wykoncypował, że jak ludzie zobaczą “Już jutro piąteczek! Jakie macie plany? ;))))” albo “Piliście już dziś kawę? Smakowała wam?”, to sprzeda tym produkt. “Tak, kurwa! Piłem już kawę, a że się spieszyłem, to oblałem sobie całą twarz wrzątkiem! Pomyślałem wtedy, że nie stałoby się to, gdybym w drzwiach miał wasze zawiasy, i dawaj w te biegi, poleciałem do sklepu je kupić, co by już nigdy więcej się nie poparzyć i nie mieć twarzy podobnej do pizzy cztery sery. Ojej, już wiem, co zjem na lunch! To znowu dzięki wam! Kocham was i tak bardzo się zaangażowałem!” - prosty proces myśleniowy od internetu do półki sklepowej. Każdy tak ma, prawda?
Czas 
- Panie szanowny, nasz jedyniutki, Ty nasz księciuniu klientów najjaśniejszy na niebie - w internecie się dzieje śmieszna akcja, zróbmy z tego mema z naszym produktem, bo pasuje dobrze, a ludzie lubią takie rzeczy. Wysyłamy propozycję.
- No nie wiem. O co tu chodzi? Wysyłam do przełożonej.
- (przełożona) Hmmm, wysyłam do działu prawnego.
- (dział prawny) Robimy testy korytarzowe i ślemy do głównego księgowego.
- (główny księgowy) Chyba nas na to jeszcze stać. Wysyłam do działu komunikacji z klientem.
- (dział komunikacji z klientem) Nam się podoba, wysyłamy do działu controllingu i pani Gieni z bufetu.
- (pani Gienia) nie rozumiem...
- (dział controllingu) Hahahahaha! Dobre! Ślemy do prezesa.
- (prezes) W dniach 23.02.12 - 30.02.12 jestem na urlopie...
Po dwóch tygodniach mailowej odysei klient daje zielone światło. Super! Wrzucimy nasze dzieło i tych pięciu młotków, co to ze wszystkim się budzą po czasie i do dziś wrzucają Gotye na swojego walla, się uśmieje po pachy. Cała reszta napisze nam, że stare, suche i przeliteruje nam, gdzie mamy sobie taki post umieścić. Niestety, jedna pani albo jeden pan nie potrafi zdecydować, więc bujamy się mailowo przez tydzień w czasach, kiedy coś z wczoraj jest już stare jak Bogurodzica. Wszystko jest za to przemyślane, zaplanowane i niezmiennie do dupy. Konstans w nijakości utrzymany. Pogratulujmy sobie.
Aplikacje 
- Po wczorajszym brejnsztormowaniu mamy pomysł: chcielibyśmy, żebyście zrobili nam taką prostą aplikacje konkursową. Klient ma kupić nasz produkt, namówić do zakupu 50% swoich znajomych na Facebooku, z opakowań wybudować sanki, na tych sankach zjechać z całą swoją rodziną z jakiejś górki, nagrać z tego film i wgrać do aplikacji. I niski próg wejścia ma być. Nagrodą główną będzie breloczek.
Na mój gust, można by dodać jeszcze punkt o obowiązkowym wytatuowaniu sobie wizerunku prezesa na czole. Przecież ludzie nie mają nic innego do roboty niż spędzić pół dnia nad naszym konkursem. Czasy są spokojne. I dlaczego zawsze chodzi o aplikację? Jakby w sm nie dało się zrobić nic innego. 
Kryzysy
- Panie nasz królu złoty, z wszystkich klientów najłaskawszy dla nas maluczkich. Jest problemik na fanpage’u. Jakiś klient wylewa na nas pomyje i ma rację. Mało tego, dołączają do niego inni. Musimy działać szybko i delikatnie niczym agent Tomek, kiedy Sawicką bajerował.
- No tak. Pewnie chodzi o te kozie bobki oblane czekoladą, które trafiły na rynek zamiast orzeszków ziemnych. Bez przesady - skasujcie posty i udawajmy, że nic się nie stało.
Biorąc pod uwagę to, jak ludzie są zachłanni na gratisy, w większości przypadków wystarczy przekierować delikwenta na priva, ładnie przeprosić za utrudnienia, wysłać mu bonusowe opakowanie cukierków i po sprawie. Niestety, większość decydentów woli schować głowę w piasek albo, idąc drogą Ministerstwa Edukacji Narodowej, w przystępny i kulturalny sposób napisać, żeby spierdalali. No cóż, byli już tacy, co myśleli, że z internetem wygrają, i zawsze kończyli tak samo - na środku wielkiego, internetowego bukkake.
Przyznam szczerze, że trzymam kciuki za tych wszystkich twardzieli, którzy próbują zmienić obecną sytuację i szerzyć dobrą socialmediową nowinę. Róbcie to dalej, a wszystkim nam będzie żyło się lepiej i będziemy mogli robić fajniejsze rzeczy. Ja będę kibicował Wam do samego końca - Waszego albo social media. Na razie wracam do skakania po mieszkaniu z miotłą i wyobrażania sobie, że gram “Rockin’ in the free world” dla pięćdziesięciotysięcznej publiki.

poniedziałek, 11 lutego 2013

JAK SIĘ ROBI REKLAMĘ.



Ogół wygląda tak: większość reklam to straszne gówno, jakiś nieduży procent da się znieść, a reszta - ta, którą się wszyscy zachwycają - to rzeczy robione z myślą o konkursach. Powłazisz w dupę klientowi przez kilka miesięcy i zgodzi się na jedną emisję twojego arcydzieła. Można też znaleźć tak zwanego klienta-ducha, czyli na przykład mały zakładzik fryzjerski, któremu robisz reklamę za darmo, puszczasz raz i wysyłasz na konkurs. Dzięki tym właśnie reklamom młodzi i nieświadomi niczego ludzie lecą do agencji jak muchy do kibla. Rzeczywistość, którą tam zastają, okazuje się jednak zgoła inna i zamiast robić mega kreacje, projektują banerki niedziałających, homeopatycznych czopków na największy problem naszej cywilizacji czyli zimne stopy.
No właśnie, porozmawiajmy o gównie i o tym, jak to się dzieje, że bloki reklamowe, prasa oraz reklamy zewnętrzne opływają nim do tego stopnia, że niedługo trzeba będzie zbudować jakąś arkę, by przed nim uciekać. Branżunia codziennie wymienia się na Facebooku kolejnymi słabymi reklamami i jest to o tyle zabawne, że robi to w przerwach w tworzeniu jeszcze gorszego badziewia. Zasada jest prosta: niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto produkuje jeszcze gorsze reklamy - no i leci ich cały grad. Jakim cudem ci wszyscy kreatywni, światowi ludzie robią reklamy gorsze od tych, z których sami się śmieją? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy prześledzić cały proces powstawania reklamy.
Na początku klient robi jakieś magiczne badania rynku. Nie wiadomo, jak wygląda to dokładnie, ale mówi się, że chodzą po domach jak jehowi i szarpią klamkę, póki ktoś nie otworzy. W wyniku tych badań powstają skrupulatne analizy grupy docelowej, konkurencji i tego, jak bardzo nikogo nie obchodzi produkt i marka. Wszystko to jest zbierane, klient wyciąga swoje dziwaczne wnioski i pisze brief, czyli chwiejny fundament pod działania agencji (briefy to dokumenty, o których można by książki pisać; przed ich lekturą wskazane jest strzelić setkę na rozluźnienie, dobrze też usiąść). Po wszystkich tych drogich badaniach nagle okazuje się, że reklama powinna być skierowana do wszystkich ludzi na świecie, konkurencją są nawet ci, których produkty nijak się mają do naszego (wróg nie śpi), i rzeczywiście nikogo nie obchodzi cudo, które z taką ochotą chcemy sprzedać. 
Załóżmy, że klientem jest duży bank, a reklamowanym produktem - nowe konto oszczędnościowe. To moje ulubione przypadki. Oferta banku jest tak przełomowa, że powinna wywrócić rynek. A czemu? Bo jest jakieś bliżej niesprecyzowane 7%. Nikt się nie zna na bankowości i na tych zasranych procentach, ale 7% czegoś tam ma być głównym komunikatem. Poza komunikatem głównym, mamy w briefie kilka dodatkowych: konto jest nowoczesne (ale głęboko zakorzenione w tradycji), wygodne, ogólnodostępne (ale premium), bezpieczne, darmowe* (jak wszystko), prestiżowe (ale dla każdego) i nie wiadomo jeszcze jakie. Kreacja ma mieć międzynarodowy look, opowiadać o pewnym wyjątkowym stylu życia, ale być powszechnie zrozumiała i łatwa w odbiorze. Szalona aria oksymoronów. No i najlepsze - “Nie będziemy ukrywać, że czasu jest mało, ale liczymy na was i projekty chcemy zobaczyć...” - i tu data prezentacji projektów (zazwyczaj dwóch lub trzech linii kreatywnych), po zobaczeniu której zamykasz się w kiblu i powtarzasz sobie: “Co ja, kurwa, robię ze swoim życiem?” jakieś sześćset razy, a przed oczami przelatują Ci wszystkie te rzeczy, które planowałeś, a których nie zrobisz, bo będziesz dymał z robotą po nocach, żeby się wyrobić.
Jak to już raz zostało powiedziane: “betoniara musi się kręcić”, więc wszyscy się otrząsają i biorą do roboty. Teamy kreatywne zawijają rękawy, socialmediowcy robią risercze, accounci jak zawsze gdzieś wydzwaniają i forwardują, co się da i do kogo się da. Po trzech dniach ciężkiej pracy jesteśmy w domu - mamy to! - i (o dziwo) jesteśmy zadowoleni z wyników naszej pracy oraz tego, jak prawie zgrabnie udało nam się wcisnąć te wszystkie wytyczne w jeden obrazek z odrobiną tekstu. Co prawda jeden z grafików dostał dziwnego ataku z przepracowania i trzeba było wszystko dookoła czyścić z sików i śliny, a team kreatywny po wysłaniu finalnych wersji gdzieś po prostu zniknął i wrócił dopiero następnego dnia w mocno sfatygowanych, niezmienionych ubraniach i z jakąś obcą kobietą, ale daliśmy radę. Rzeczy niemożliwe od ręki, cuda na jutro. Jedziemy do klienta na prezentację! Zadowoleni, pełni nadziei i trochę niewyspani.
Prezentacja jak to prezentacja: my pierdolimy takie bzdury, że aż ciężko potem spojrzeć w lustro, a klient bawi się smartphonem, ciągle spoglądając na zegarek. Jak zawsze na spotkaniu zjawia się osoba niedecyzyjna, jakiś junior-junior, więc cały ten teatrzyk to zwykła strata czasu albo - jak to niektórzy zabawnie nazywają - budowanie relacji.
Po spotkaniu następuje cisza. Mimo że harmonogram pracy jest, delikatnie mówiąc, napięty, klient znika. Amba fatima, był klient i ni ma. Kiedy zbliża się termin wysłania plików do drukarni, projektów do programistów lub czegokolwiek innego, co wymaga jeszcze trochę czasu, do kogoś kolejnego, wszyscy są już pewni, że to ten moment, kiedy odnajdzie się zguba, i tak właśnie się dzieje. Klient przesyła sryliardy maili, telefony się urywają, a spotkaniom kryzysowym nie ma końca. Tłumaczenia są bardzo różne: projekt “zawieruszył mi się na biurku”, “robiliśmy testy korytarzowe”, “prezes był na urlopie” itp., itd. Moim ulubionym tego typu tekstem, który usłyszeliśmy od klientki, było: “Kot pozmieniał mi nazwy plików”. Po takim tekście człowiek mocno się szczypie i rozgląda, by sprawdzić, czy w drzwiach na pewno są klamki. To całkiem normalne: kot wziął i pozamieniał - jebany Behemot! Potem jest jeszcze zabawniej, bo leci: “Musimy jakoś razem opanować tę kryzysową sytuację” - co w wolnym tłumaczeniu z klienckiego znaczy: “Zjebałem strasznie, ale to ogarnijcie, bo prezes będzie zły, a wtedy oberwie się nam wszystkim”.
Wtedy zaczyna się maraton, jeszcze lepszy od tego przed poprzednią prezentacją. Jako że uczymy się na własnych błędach, grafik przychodzi z pampersem w spodniach, kreatywni zamawiają zapas alkoholu bezpośrednio do biura, a accounci podłączają headsety do telefonów, żeby nie dostać martwicy ręki od trzymania słuchawki. Przygotowujemy kolejne propozycje reklam, bo z tamtych żadna, jak się teraz okazuje, się nie nadawała. Nowe pomysły sa już trochę słabsze, bo czasu mało na wymyślenie czegoś sensownego, a debrief klienta okazał się całkowicie nowym briefem. Jednego dnia wypieprza się wszystko do śmietnika i zaczyna od nowa. Potem się wysyła i czeka na odzew z drugiej strony. Odzew przychodzi, wprowadza się poprawki i znowu wysyła. Piłeczka lata z lewej na prawą. Zaczyna się jazda i maile klasyczniejsze od klasyki: “Może spróbójmy połączyć pomysł numer jeden z pomysłem numer siedem, dodajmy do niego to call to action z trzeciego, powiększmy dwukrotnie 7% i logo, wyrzućmy tę grafikę i dajmy zdjęcie rodziny cieszącej się ze swoich oszczędności, niech benefit będzie bardziej widoczny, zmieńmy copy, bo to się kupy nie trzyma, nad hasłem też popracujcie, bo teraz w ogóle nie koresponduje ze zdjęciem”. Oczywiście, że nic z niczym nie koresponduje, bo wszystko jest, kurwa, pozmieniane. Na tym etapie ci co ambitniejsi, którym zależy na reputacji agencji, walczą z klientem i próbują przekonać go do swoich racji. Są płacze, błaganie i zaklinanie się na matkę, że mamy rację i nasz pomysł zadziała, ale potem pojawia się traffic i uświadamia tych walecznych, że nie ma już na nic czasu i jak chcemy się wyrobić, to chyba lepiej już nie kombinować.
Po tej fazie gładziutko jak po maśle wjeżdżamy w fazę, w której klient projektuje: “Proszę wstawić to zdjęcie (tu link do zdjęcia na stocku przedstawiającego szczęśliwą rodzinę), w haśle napisać «Najlepsze konto oszczędnościowe w Polsce!», w copy napiszcie (tu elaborat na temat zajebistości konta i tego, jak łączy ono tradycję z nowoczesnością), na dole dajcie adres strony, niebieski zróbcie bardziej biznesowy, ale też trochę ciepły i rodzinny, layout taki jak w manualu! Czekamy na feedback. ASAP.” Ta faza jest o tyle zajebista, że wiesz, że koniec jest już blisko. Wszystkie wytyczne z briefu dziwnym trafem poszły się walić i wychodzi nam uśmiechnięta rodzinka na białym tle i wielkie 7%. Zawsze zastanawiam się w tym momencie, po co ta cała zabawa? Nie lepiej by było, gdybyście od razu napisali, że chcecie zdjęcie ze stocku, duże 7% i logo na środku? O ile lepiej by nam się wszystkim żyło? Po co ten cyrk? 
Ostatnia faza to już tylko wywalenie zdjęcia rodziny (bo jakoś tak przytłacza nasze wyjebane oprocentowanie) i drobne szlify klienckiego projektu (czy ten kolor jest na pewno tym z manuala, bo u koleżanki na monitorze wygląda jakoś tak mało bankowo?). Mamy środek nocy, wysyłamy pliki na serwery, zamykamy komputery i siedzimy chwilę w ciszy, aby uczcić los drukarzy lub innych nieszczęśliwców, którzy właśnie biorą się do pracy (grafik siedzi z błogim uśmieszkiem, bo chyba spodobało mu się sikanie bez wstawania od biurka). Potem trzeba ustalić ze wszystkimi, że nie przyznajemy się do projektu, bo wstyd na pół powiatu i można spokojnie coś wypić. Super Bowl to to nie jest, KTR-a z tego nie będzie, ale pensje wpłyną w terminie - jak tego nie kochać?
Jest jeszcze jedna opcja powstawania gównianych reklam: słaby klient i słaba agencja. Do tego typu współpracy dochodzi zazwyczaj w wyniku przetargów, w których jedyną wytyczną jest najniższa cena. To, jakie w takich (dosłownie) wypadkach powstają cuda, to temat na kolejny za długi jak na internet tekst, a na pisanie lub czytanie takowych czasu nie ma, bo trzeba popraweczki wprowadzać. Do roboty!