czwartek, 31 stycznia 2013

Halo?


Definicja.


Sołszial media master


wtorek, 29 stycznia 2013

Z PAMIĘTNIKA NAPIĘTEGO GRAFIKA - VOL.08


Dyrektorzy kreatywni są bardzo interesującą subkulturą. Wielu wśród nich to prawdziwe fucking freaks i wie to każdy, kto miał kiedykolwiek styczność z agencją reklamową. Robotę mają nerwową, knuć muszą bezustannie i to im ewidentnie na korę siada, widać to niestety. Jak tu nie ukryć równoczesnego myślenia o strategii ekspansji wafelków orzechowych na Mołdawię, ogarniać język komunikacji supermarketów budowlanych na Podkarpaciu oraz zamartwiać odbywającymi się właśnie badaniami konsumenckimi, na których pewien hydraulik Zenek (niewykształcony, średnio zamożny, mała miejscowość) jednym głupim pytaniem może wyjebać pracę twoich ostatnich dwóch miesięcy do kosza? Jednocześnie zastanawiasz się, czy aby nie zwolnić Chudego z kreacji, bo to albo wizjoner, albo idiota, a także co dzisiaj na obiad. Musisz ogarniać tyle rzeczy w bani, że nic potem dziwnego, że wszyscy się na ciebie dziwnie patrzą, gdy ogryzasz resztki paznokci albo na brainstormach zjadasz kulki z nosa.
Pewien znajomy ekant opowiadał mi kiedyś o kreatywnym z ich agencji. Koleś podobno ma lot nie z tej ziemi. Uważa, że udana prezentacja to dopiero taka, przy której klient dostanie wytrzeszczu, opadnie mu kopara do samej ziemi, zemdleje albo wyskoczy przez okno. Od samych pomysłów ważniejsza jest forma ich prezentacji, a ta ma bić po jajkach. Dotkliwie. No i ten kreatywny, koleś o wielkich sile przekazu i ekspresji, i chyba aktor z zamiłowania, ma tak, że gdy idą na prezentację do klienta to zawsze wymyśla jakiś numer. Ostatnio, gdy ludzie od strony klienta wchodzili na prezentację, to on już stał w sali w długim czarnym płaszczu, nosem w kącie, plecami do wszystkich. Stał i się nie ruszał. Klientela się rozsiadła lekko zdziwiona, no ale już czas zaczynać spotkanie – kawka, herbatka, oto-moja-wizytówka, buzia, rączka, może pączka, może bączka?...
I nagle ten w kącie zaczyna coś mruczeć pod nosem.
 - Smintejczyku! Co strzałę wypuszczasz daleką, co masz Tened i Killę pod możną opieką...
- Co przepraszam? – wymknęło się prezesowi.
- Jeśli wieńcami twoje zdobiłem kościoły, jeślim ci na ofiarę bił kozły i woły! Niech prośba ta od ciebie będzie wysłuchana: zemścij się łukiem twoim obelgi kapłana!...
Na sali pełna konsternacja. Pani Jola od finansów przestała mieszać cukier. Wszyscy się patrzą w kreatywnego, a ten narastającym głosem, machając rękami zasuwa dalej o Achillesie! Odwraca się do stołu i ostatnie słowa prawie że wykrzykuje w stronę strony klienta. A potem kończy cicho:
- Zależało mi na Państwa uwadze, dziękuję.
Prezes prawdę mówiąc wygląda, jakby się właśnie zesrał. Gdyby kreatywny poza swoimi trzema liniami kreatywnymi próbował mu teraz opierdolić talon na balon, to on by go kupił. W ciemno. Dwa miliony talonów na początek.
Ale są też kreatywni, którzy nie wyrabiają. Jednoczesne myślenie o waflach orzechowych, toniku do ciała, lokatach inwestycyjnych i supermarkecie budowlanym z Podkarpacia, sprawia, że nie wyrabiają. Pękają, jakkolwiek byliby silni i bezczelni. Pamiętam takiego jednego, Sławka. Koleś był u nas od niedawna kreatywnym. Podobno gwiazda, a przynajmniej dobry, jak na szorstkie czasy polskiej reklamy lat dziewięćdziesiątych. Kreatywnych wtedy jak na lekarstwo, a ten podobno już z sukcesami w portfolio.
Koleś generalnie był dziwny. Trochę się do nas przypierdalał, trochę nas sztorcował, coś tam sam próbował wymyślać, ale bez szału. Nie mieliśmy okazji za bardzo go poznać, bo praktycznie cały czas nie było go w pracy. A to jechał gdzieś na spotkanie, a to na plan zdjęciowy wdepnąć, a to córkę z przedszkola musiał odebrać, a to do dentysty był zarezerwowany. Niby z nami pracował i nami dowodził, ale nie za bardzo miał kiedy.
Na dodatek był cały czas zmęczony. Przychodził do roboty i wyglądał jak ścierwo. Zamykały mu się oczy i cały był nieświeży. Myśleliśmy, że chleje, ale nie, bo nie śmierdział gorzałą. Nie wiadomo było o co chodzi.
O co chodzi, okazało się po pewnej uroczej prezentacji dla jednego z wiodących banków. Prezentacja o 9 rano, limuzyny zajechały, główna prezesura banku, rekiny polskiej finansjery raczyły do nas osobiście. Rozsiedli się i czekają na genialne pomysły agencji dotyczące ich wspaniałego produktu finansowego jakim jest Konto Oszczędnościowe Dobry Portfel – najlepsze na rynku, z elastycznym oprocentowaniem. Kreatywny nieco spóźniony, lekko zamotany wpada do sali, dzień dobry, dzień dobry i zaczyna rozstawiać boardy z projektami. Boardy eleganckie, pomysły fajne, hasełka też niczego sobie, tylko dlaczego do KN na każdym projekcie jest butelka piwa?!
A ten rozstawił i zaczyna:
- W postrzeganiu marki Kaper najistotniejszy jest element lokalnego przywiązania do produktu. W segmencie mocne piwa regionalne piwo Kaper zajmuje stabilną pozycję...
I zasuwa w ten deseń. Po paru minutach czerwony na twarzy nasz prezes i wielce zdegustowany ich prezes doszli do wniosku, że zaszło jakieś nieporozumienie i przerwali spotkanie. Co się okazało...
Nasz pan Sławek, dyrektor kreatywny, zasłużona gwiazda polskiej reklamy, był zatrudniony w dwóch agencjach reklamowych jednocześnie, aby – jak się później tłumaczył – podreperować domowy budżet. Tu i tu nadzorował przetargi, których tu i tu było od groma. Tu i tu pracował w tych samych godzinach, bezustannie więc krążył. Dlatego nigdy go nie było. To znaczy trochę był tu, a trochę tam. Pewnego dnia po prostu pojebały mu się prezentacje. Zachęcał czołówkę polskiej finansjery do picia mocnego piwa, ot taki z niego oryginał. Skończyło się tym, że wyjebali pana Sławka z takim hukiem, że przez parę miesięcy wszyscy myśleli, że to Wojski gra jeszcze, a to echo grało.
Pana Sławka zastąpiła na stanowisku kobieta. Jako gatunek – jak wiadomo – z natury bardziej, he he, prawdomówny. Laska była całkiem spoko, strasznie się chciała zbratać ze swoim zespołem. To ona karmiła nas wszelakiej maści używkami w godzinach pracy, gdyż na nasze szczęście wyznawała pogląd, iż prawdziwy artysta nic autentycznego jeszcze na trzeźwo nie stworzył. Jako, że jej poglądy pokrywały się w znacznym stopniu z naszymi, doszło szybko do tego, że zaczęliśmy chodzić razem na balety i bawić się grubo, jak to nie z szefową zaiste.
Pewnego razu szefowa urządziła imprezę u siebie w domu pod Warszawą. Impreza weekendowa, można się degeneracyjnie pobawić dzień/noc/dzień/noc, narkotyki i przypadkowy seks mile widziane. Przyszło dużo osób, impreza na pełnej kurwie, szkło się tłucze, laski piszczą, tańce, swawole, hulanka. Nasz ówczesny copywriter zarzucił z kimś tam jeszcze z produkcji eleganckiego kwasa (ech, kiedyś to były kwasy...). Usiedli sobie na szczycie schodów na pięterko i w pełnym błogostanie cieszyli się urokami wiekopomnego wynalazku pana Hoffmanna. Gdy kwarnik akurat wszedł i zaczynało się robić kolorowo, ich oczom ukazał się niecodzienny widok. Na dole schodów nagle pojawiła się bezzębna, łyso-siwa, pomarszczona starucha w nocnej koszuli. Starucha powoli opadła na ręce i kolana, i zaczęła po schodach wpełzać na górę w ich kierunku. Powoli, schodek za schodkiem, pełzła w górę na czworakach jak wielki biały zombie-pająk w meksykańskim horrorze.
Chłopaki oniemieli. Takiego tripa jeszcze w życiu nie mieli. Dookoła elegancki balet, głośno i kolorowo, dziewczyny i chłopaki, a tu w ich stronę zbliża się jakiś, ja pierdolę, demon! Sztywni ze strachu, patrzyli jak demon powoli dopełza do nich, mija ich po schodach i znika za zakrętem na górze. Copywriterowi wyrwało się tylko:
- Na Boga najmilszego, co TO kurwa było? Widziałeś to, czy tylko ja to widziałem?!
Panowie istotnie długo nie mogli dojść do siebie, co się jednak okazało? Szefowa, nasza kierowniczka komórki robotniczej, w pracy niezawodna jeśli chodzi o pamięć, teraz jednak zapomniała poinformować gości, że w pokoiku na górze śpi sobie cichutko jej prababcia. Prababcia ma 92 lata, jest kompletnie głucha i tak w ogóle to żadna impreza jej nie przeszkadza. Babcia, z racji wieku oczywiście, musi czasem wstać w środku nocy, żeby skorzystać z toalety. Toaleta jest na dole. Babcia w dół po schodach schodzi bez problemu, ale wracając pod górę woli iść na czworakach, żeby się nie przewrócić...
**********
Klient strategiczny dla agencji reklamowej to taki, który może i robi wszystko, co chce. Całą swoją wszechwładzę, jaką daje mu niesprawiedliwy kapitalizm i feudalna relacja zleceniodawca vs zleceniobiorca, całą swoją energię klient strategiczny kieruje chyba na to, aby z tej właśnie władzy móc skorzystać. I to najlepiej w najmniej oczekiwanym momencie. Klientowi strategicznemu, podobnie jak Fornalikowi i premierowi, nigdy się odmawia, dlatego jeśli trzeba, należy spełniać jego życzenia. Wszelkie, nawet te irracjonalne.
Pewien wielki producent napojów gazowanych ze Stanów Zjednoczonych postanowił nagle podzielić się swoją tajemną wiedzą na tajemny temat ze wszystkimi swoimi firmami go obsługującymi, między innymi naszą agencją. W związku z tym zorganizował spotkanie, wypasione całodniowe ze skromnym poczęstunkiem, na którym miały zostać odkryte tajniki lekkiego rebrandingu marki, wstrząsający rewolucyjny design opakowania oraz zmiana w strategii postrzegania wizerunku produktu. Miało tam również dojść do wspólnych ustaleń, jak te nowości przełożymy na naszą codzienną pracę. No konferencja NASA po prostu!
Lekki rebranding, nowy design opakowania i zmiany wizerunku marki ograniczyły się do rewolucyjnej korekty... kąta falki pod logiem na puszce. Konkretnie o 15 stopni w górę, aby bardziej kojarzyła się z uśmiechem. I to tyle! Kosztowało to naszego klienta pewnie z tryliard milionów baksów, bo przecież trzeba wymienić taśmy produkcyjne i powiadomić o tym cały świat! Ale tak musi być, tak trzeba, bo to wstrząśnie ludźmi, jak ustalili mędrcy i szamani marketingu z USA. I faktycznie, gdy się zebrani na szkoleniu ludzie dowiedzieli, o co chodzi, byli autentycznie wstrząśnięci. Pasjonujące wykłady psychologów i socjologów z samej Centrali, puszczony film instruktażowy, zajęcia praktyczne z projektantem i strategiem oraz szkolenie PR. Tego typu gówno przez bite osiem godzin serwowane dla setki, bądź co bądź, inteligentnych ludzi, których jedynym nieszczęściem jest to, że firma, która ich gości, jest ich klientem tak zwanym strategicznym. Nie można więc stanąć na krześle i wyć do rzutnika, biegać nago po sali, czy rzucać ekskrementami w prowadzącego. Nawet wstać i wyjść nie można. Nie wypada.
Bo stara tajemna wiedza reklamiarzy głosi, że jak się, proszę państwa, wypada, to się już nie wraca. Ot co.
Dima Słupczyński

Wywiad w radiu PIN.

Poszliśmy pochrząkaliśmy, pomruczeliśmy do mikrofonów, potem to wszystko cyfrowo obrobiono i wyszło kilka bezsensownych zdań. Eh, ta nowoczesna technologia.


piątek, 25 stycznia 2013

ART DRINKRECTORS & COPYDRINKERS


Jest jedna, bezdyskusyjnie najlepsza rzecz w branżuni 

- branżunia jest rozrywkowa! 


Branżunia lubi się bawić, spotykać, pić i wywijać hołubce. Każda okazja do tego, aby wyjść na wódkę, zrobić imprezkę branżową, śledzika czy wyjechać na integracje w terenie, jest dobra. I tak w poniedziałki spotykamy się na mieście, aby omówić jakieś projekty i projekciki. Picie jest delikatne, bo każdemu jeszcze dzwoni w głowie po weekendzie. We wtorki ludzie zaczynają się budzić do życia. Nie do pracy, tylko do kolejnych spotkań. W środy znowu następuje lekkie zwolnienie tempa, bo wtorek. Nie zmienia to faktu, że znowu można usiąść gdzieś na mieście i kulturalnie wypić siedem piw i ze dwa szoty do rozmowy o projektach. Stawiasz Macbooka na stoliku tak, żeby wszyscy poczuli, że robią coś pożytecznego, i jazda. Środa minie - tydzień zginie. W ten sposób robi się czwartek. Czwarteczek to taki mały piąteczek, więc nie trzeba już świrować, że spotykamy się, aby coś omówić. Od południa biuro jest sparaliżowane, a praca w ogóle się nie klei, bo każdy myśli już tylko o najebce. W piątek wszyscy lecą już na alkoholowym doładowaniu, więc funkcjonują całkiem dobrze. Zabawa zaczyna się od kilku piw na lanczu, więc kac nie ma szans na wejście. Wieczorem każdy jest dla każdego bratem! Chłopaki z DTP zarywają laski z social media, kreatywni bawią się z client service, szefowie z pracownikami. Balety do białego rana we własnym, najfajniejszym na świecie towarzystwie. Rozpoczyna się weekend: ciąg losowych wydarzeń, który wielu z branżuni składa w całość w niedzielę wieczorem z facebookowo-instagramowo-smsowej układanki wstydu.
Ludzie reklamy rzadko spędzają te cudowne chwile w gronie ludzi spoza. Ciężko stwierdzić, dlaczego tak jest, ale jeżeli w towarzystwie powiesz słowo “insight”, to nie ma nikogo, poza barmanem i programistą, kto by nie wiedział, co to znaczy. Jak już w to wsiąkniesz, to wydaje ci się, że poza agencją nie ma innego świata. Pamiętam, jak kiedyś jakimś cudem w ekipie znalazł się ktoś niezwiązany ze wspomnianą tematyką. Dziewczyna powiedziała, że studiuje chemię, i wszystkim opadły kopary. Co najmniej jakby właśnie pokazała indeks z Hogwartu. Potem ktoś nieśmiało zapytał: “To gdzie ty pracujesz?”, a ona odpowiedziała, że w laboratorium. Z opadniętych kopar wydobyło się ciche, przeciągłe “oooooooooooo...” i pociekła ślina. Wieczór zakończył się straszną zwałką, bo trzeba było zapić takie zderzenie ze światem zewnętrznym.
Nie ma jednak niczego, co przebiłoby wyjazdy integracyjne. Jest to dobro najwyższe, do którego wszyscy podchodzą bardzo poważnie. Kiedyś jeden z artów wyłamał się z takowej wycieczki i został po prostu zwolniony. Zostało to jednogłośnie ustalone na libacji w ośrodku i przekazane mu po powrocie. Komu potrzebny taki aspołeczny i niekreatywny typ? 
Wyjazdy integracyjne to absolutna Sodoma i Gomora czyli coś, co kochamy najbardziej. Żadnych granic - lecimy na całego. Co najważniejsze: stara dobra zasada “na wyjeździe to nie zdrada”. Moi znajomi prowadzili kiedyś ośrodek na Mazurach. Taki, w którym integrowała się połowa polskich korporacji. Z owych integracji raz na miesiąc szambo wywalało kolorowym, radosnym gejzerem prosto do nieba. Rury były zbyt wąskie, aby przeszła przez nią taka ilość zużytych prezerwatyw. Widok porównywalny do legendarnej reklamy Sony z kuleczkami. Może też się na naszych Mazurach integrowali i stąd inspiracja.
Jak wiadomo, do ośrodka dociera się już na niezłej bani (wesoły autobus). Niektórzy w ten sam sposób z niego wyjeżdżają, więc nie mają okazji zobaczyć, jak tak naprawdę wygląda. Zjawisko to sprawia, że rozrywki, takie jak paintball lub gokarty, pozostają tylko na rozpisce wyjazdowej i w oficjalnych wersjach dla rodziny. Nie za dobrze by było, gdyby ktoś kogoś rozjechał albo odstrzelił sobie oko kulką z farbą. 
Po szybkim zapoznaniu i części oficjalnej, na której najtrzeźwiejszego stawia się na środku, aby wybełkotał szybką przemowę o tym, że jest kryzys, ale przy odrobinie nadgodzin damy radę, przechodzi się do dalszej części programu. Dobre jest to, że branża nie zadowala się byle czym i jak siada do jedzenia albo picia, to produkty są prima sort. Jesteśmy estetami i smakujemy życie jak diabetycy insulinę - pełnymi garściami. Czasy, kiedy łoiło się piwo z puszki, skończyły się razem z czasami akademika. Tu pije się drogą, czterokrotnie destylowaną wódkę sprowadzaną ze wschodniej części kraju, popija niepasteryzowanym piwem, wytwarzanym przez starego mistrza piwowarstwa spod Lubiąża, zagryza naturalnym serem zagrodowym z koziego mleka i ekologicznie kiszonymi ogórami, a to wszystko przepala się skrętem z unikalnego wiśniowego tytoniu. No w każdym razie na początku. Po pierwszym rzucie wszyscy schodzą na ziemię i zwykłą rzeczą jest dopijanie drinków z nieswoich stołów lub opróżnianie barków w pokojach hotelowych z nadzieją, że nikt nie upomni się o pieniądze.
W nocy dzieje się klasyczna klasyka. Najebana ekipa przewala się po hotelowych korytarzach ze śpiewem na ustach. Oczywiście, o ile nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby pożyczyć na sekundę autokar i skoczyć do pobliskiego miasteczka po coś do nosa. Nie ma nosów - nie ma imprezy. No więc towarzystwo lata tu i tam, zawiązują się mniejsze grupy, a potem jeszcze mniejsze, a potem pary. Pary są zawsze. Był taki jeden wyjazd szkoleniowy. Imprezka, klasyka wyżej opisana, i po niej jakimś cudem trafiłem do pokoju. Budzę się rano jakoś wyjątkowo, kac petarda, idę do kolegi obok, a pokój pusty, łóżko posłane i w ogóle błysk. Myślę sobie “Jakim cudem tak się wcześnie zerwał, gdzie poszedł i po co tak pokój wysprzątał?”. No więc lecę do pokoju obok, do koleżanek. Wchodzę, a ten z nimi w łóżku telewizję ogląda. Skurwiel w ogóle walizek nie rozpakował, a łóżko było posłane, bo nawet do niego nie wlazł.
Zabawa jest przednia, bo każdy, kto zbyt wcześnie nie zszedł, znajduje sobie kogoś, na kogo od jakiegoś czasu się czaił lub kto stał nie dalej niż na wyciągnięcie ręki w lewo lub w prawo. Nikt nawet nie bawi się w ściąganie obrączek. Po pierwsze, i tak wszyscy wiedzą, kto jest zajęty, a kto nie, tak więc udawanie wolnego jest po prostu śmieszne. Po drugie, wiadomo, że zajęci mają większe powodzenie, więc jeżeli masz w miarę wszystkie kończyny i twarz taką bardziej od Matejki, niż od Picassa, to i tak zaliczysz - “stety/niestety” naszych czasów. I nie wybrzydzaj, bo - jak to mawiają ci z IT - kto wybrzydza, ten nie rucha. Wszyscy kotłują się po kątach, a następnego dnia połowa nie pojawia się na zaplanowanych wycieczkach, bo jest “chora”. Jeszcze zabawniejsze jest przychodzenie na śniadanie parami. Jedno jedzie windą, drugie schodzi po schodach, ale pech to pech i niefortunnie wchodzą razem. Wojna na głupie uśmieszki i niezręczne sapnięcia trwa aż do kolejnej libacji. Wyjazdowy tajmlajn zatacza kółko i przychodzi czas powrotów. 
Po powrocie zaczynają się delikatne ploteczki, ale to absolutnie nieszkodliwe, bo i tak nikt się niczym nie przejmuje. Co z tego, że ktoś przespał się z kimś? Kogo obchodzi, że ten najpoważniejszy posikał się na środku parkietu, a ten najspokojniejszy dał w ryja temu najdowcipniejszemu? Nikogo to nie obchodzi, bo każdy ma coś na sumieniu i nie chce się wychylać, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi. Jaki jest tego skutek? Agencja po wyjeździe integracyjnym jest bardziej wydajna niż kiedykolwiek indziej w roku. Każdy chowa się za monitorem i po prostu pracuje! 250% normy przez jakieś dwa tygodnie. Potem już się trochę zapomina, lody kruszeją, znowu zaczyna się rozmawiać, wychodzić razem na papierosa i wreszcie wszystko wraca do normy. Przychodzi jakiś wtorek albo środa i zjawia się agencyjny bohater. Bohater staje na środku open spejsu i bezpardonowo rzuca do ogółu: “Kto idzie na piwo po pracy?”. Kobiety piszczą, mężczyźni wiwatują, rzucając marynarkami z butików, niejeden uroni łezkę. Wszyscy szybko finiszują projekty i sielskie agencyjne życie wraca do normy. 
Jest to temat rzeka, o którym można by doktoraty szyć, a ja ugryzłem go pobieżnie. Nie mam niestety czasu za dużo, by pisać, bo muszę wyjść obgadać projekty. Do zobaczenia na mieście.

Mobilizacja!


bierzemy udział w kolejnym przetargu, chociaż tym razem nazywają go konkursem. nie wiedzieć czemu trafiliśmy do kategorii "pasje i zainteresowania", podczas gdy jest zupełnie odwrotnie. i jak zwykle, zamiast ogarnąć go własnymi siłami, musimy poprosić kogoś z zewnątrz o pomoc, bo sami zbyt ciency na to jesteśmy.

no więc pięknie was prosimy o żebro-SMSy, bo nam się już karty na iPhonach skończyły, a pierwsze doładowanie będzie dopiero po pierwszym. dzięki waszym głosom staniemy się sławni i kto wie, może nawet kiedyś pokażą nas w telewizji innej niż wyświetlacze lcd w autobusach. za sławą, jak wiadomo, idzie gruba kasa, a gdy jest gruba kasa, to można wszystko – prostytutki... zapiekanki...

jeśli udało nam się kiedykolwiek was rozśmieszyć, to wisicie nam po złotówce. akurat tyle kosztuje SMS 
(podobno wszystko na głodne kotki idzie), który wyślecie gdzie tam trzeba i będziemy kwita. rozumiemy się?

Tu więcej info

PS
nasi wierni hejterzy wiszą po piątaku, reszta wysyła smsa na numer 7122  o treści B00004

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Rozwiązanie konkursu Koszulkowo.com & JBM

Pierwsze miejsce przyznamy Leniwej Kreacji, która mimo, że dostała brief, była tak samokrytyczna względem siebie, że nie przysłała nic. Żaden z ich pomysłów nie był na tyle genialny, aby dzielić się nim z nami. Nie omieszkali nas jednak o tym powiadomić listownie. Wierzymy, że na tej białej karcie kiedyś pojawi się coś genialnego!

Tabula rasa

Druga nagroda wędruje do kreatywnego, którego tożsamości niestety ujawnić nie możemy. Oto fragment maila od niego:

"Witam, w załączniku przesyłam projekty prac konkursowych. Są one spakowane w pliku RAR chronionym hasłem. Po otrzymaniu zaliczki na konto (tu numer), doślę państwu dane do otwarcia pliku. W pliku znajdziecie państwo namiary na serwer, z którego będziecie mogli pobrać prace opatrzone znakiem wodnym. Login i hasło udostępnie po otrzymaniu potwierdzenia przelewu. Zaliczki nie zwracam, nawet jeżeli nie wygram konkursu - jestem artystą i nie pracuje za darmo. I nie udostępniajcie moich danych osobowych, bo spotkamy się w sądzie."

Informujemy, że prześlemy kilka koszulek, w zamian za nasze zdjęcia o który wspominałeś w dalszej części maila.



Trzecie miejsce zajął Michał Głuszczuk. Praca jest najbardziej zgodna z briefem ze wszystkich które nadesłaliście. Doceniamy również nietuzinkowy design i kreatywne podejście do nowych mediów. Gratulujemy!



Na ASAPie wyślemy maile do zwycięzców i roześlemy koszulki.
PS: Jak zajumają na poczcie to nie ponosimy za to odpowiedzialności.

sobota, 5 stycznia 2013

Creative Process

A potem gadają ci kreatywni, że czasu nie mają i projektami obłożeni. Wszystko się wydało, badania nie kłamią. Projetów oczekuję w poniedziałek do 9:30. 
Pozdrawiam i życzę miłego weekendu.

via 9gag