wtorek, 29 stycznia 2013

Z PAMIĘTNIKA NAPIĘTEGO GRAFIKA - VOL.08


Dyrektorzy kreatywni są bardzo interesującą subkulturą. Wielu wśród nich to prawdziwe fucking freaks i wie to każdy, kto miał kiedykolwiek styczność z agencją reklamową. Robotę mają nerwową, knuć muszą bezustannie i to im ewidentnie na korę siada, widać to niestety. Jak tu nie ukryć równoczesnego myślenia o strategii ekspansji wafelków orzechowych na Mołdawię, ogarniać język komunikacji supermarketów budowlanych na Podkarpaciu oraz zamartwiać odbywającymi się właśnie badaniami konsumenckimi, na których pewien hydraulik Zenek (niewykształcony, średnio zamożny, mała miejscowość) jednym głupim pytaniem może wyjebać pracę twoich ostatnich dwóch miesięcy do kosza? Jednocześnie zastanawiasz się, czy aby nie zwolnić Chudego z kreacji, bo to albo wizjoner, albo idiota, a także co dzisiaj na obiad. Musisz ogarniać tyle rzeczy w bani, że nic potem dziwnego, że wszyscy się na ciebie dziwnie patrzą, gdy ogryzasz resztki paznokci albo na brainstormach zjadasz kulki z nosa.
Pewien znajomy ekant opowiadał mi kiedyś o kreatywnym z ich agencji. Koleś podobno ma lot nie z tej ziemi. Uważa, że udana prezentacja to dopiero taka, przy której klient dostanie wytrzeszczu, opadnie mu kopara do samej ziemi, zemdleje albo wyskoczy przez okno. Od samych pomysłów ważniejsza jest forma ich prezentacji, a ta ma bić po jajkach. Dotkliwie. No i ten kreatywny, koleś o wielkich sile przekazu i ekspresji, i chyba aktor z zamiłowania, ma tak, że gdy idą na prezentację do klienta to zawsze wymyśla jakiś numer. Ostatnio, gdy ludzie od strony klienta wchodzili na prezentację, to on już stał w sali w długim czarnym płaszczu, nosem w kącie, plecami do wszystkich. Stał i się nie ruszał. Klientela się rozsiadła lekko zdziwiona, no ale już czas zaczynać spotkanie – kawka, herbatka, oto-moja-wizytówka, buzia, rączka, może pączka, może bączka?...
I nagle ten w kącie zaczyna coś mruczeć pod nosem.
 - Smintejczyku! Co strzałę wypuszczasz daleką, co masz Tened i Killę pod możną opieką...
- Co przepraszam? – wymknęło się prezesowi.
- Jeśli wieńcami twoje zdobiłem kościoły, jeślim ci na ofiarę bił kozły i woły! Niech prośba ta od ciebie będzie wysłuchana: zemścij się łukiem twoim obelgi kapłana!...
Na sali pełna konsternacja. Pani Jola od finansów przestała mieszać cukier. Wszyscy się patrzą w kreatywnego, a ten narastającym głosem, machając rękami zasuwa dalej o Achillesie! Odwraca się do stołu i ostatnie słowa prawie że wykrzykuje w stronę strony klienta. A potem kończy cicho:
- Zależało mi na Państwa uwadze, dziękuję.
Prezes prawdę mówiąc wygląda, jakby się właśnie zesrał. Gdyby kreatywny poza swoimi trzema liniami kreatywnymi próbował mu teraz opierdolić talon na balon, to on by go kupił. W ciemno. Dwa miliony talonów na początek.
Ale są też kreatywni, którzy nie wyrabiają. Jednoczesne myślenie o waflach orzechowych, toniku do ciała, lokatach inwestycyjnych i supermarkecie budowlanym z Podkarpacia, sprawia, że nie wyrabiają. Pękają, jakkolwiek byliby silni i bezczelni. Pamiętam takiego jednego, Sławka. Koleś był u nas od niedawna kreatywnym. Podobno gwiazda, a przynajmniej dobry, jak na szorstkie czasy polskiej reklamy lat dziewięćdziesiątych. Kreatywnych wtedy jak na lekarstwo, a ten podobno już z sukcesami w portfolio.
Koleś generalnie był dziwny. Trochę się do nas przypierdalał, trochę nas sztorcował, coś tam sam próbował wymyślać, ale bez szału. Nie mieliśmy okazji za bardzo go poznać, bo praktycznie cały czas nie było go w pracy. A to jechał gdzieś na spotkanie, a to na plan zdjęciowy wdepnąć, a to córkę z przedszkola musiał odebrać, a to do dentysty był zarezerwowany. Niby z nami pracował i nami dowodził, ale nie za bardzo miał kiedy.
Na dodatek był cały czas zmęczony. Przychodził do roboty i wyglądał jak ścierwo. Zamykały mu się oczy i cały był nieświeży. Myśleliśmy, że chleje, ale nie, bo nie śmierdział gorzałą. Nie wiadomo było o co chodzi.
O co chodzi, okazało się po pewnej uroczej prezentacji dla jednego z wiodących banków. Prezentacja o 9 rano, limuzyny zajechały, główna prezesura banku, rekiny polskiej finansjery raczyły do nas osobiście. Rozsiedli się i czekają na genialne pomysły agencji dotyczące ich wspaniałego produktu finansowego jakim jest Konto Oszczędnościowe Dobry Portfel – najlepsze na rynku, z elastycznym oprocentowaniem. Kreatywny nieco spóźniony, lekko zamotany wpada do sali, dzień dobry, dzień dobry i zaczyna rozstawiać boardy z projektami. Boardy eleganckie, pomysły fajne, hasełka też niczego sobie, tylko dlaczego do KN na każdym projekcie jest butelka piwa?!
A ten rozstawił i zaczyna:
- W postrzeganiu marki Kaper najistotniejszy jest element lokalnego przywiązania do produktu. W segmencie mocne piwa regionalne piwo Kaper zajmuje stabilną pozycję...
I zasuwa w ten deseń. Po paru minutach czerwony na twarzy nasz prezes i wielce zdegustowany ich prezes doszli do wniosku, że zaszło jakieś nieporozumienie i przerwali spotkanie. Co się okazało...
Nasz pan Sławek, dyrektor kreatywny, zasłużona gwiazda polskiej reklamy, był zatrudniony w dwóch agencjach reklamowych jednocześnie, aby – jak się później tłumaczył – podreperować domowy budżet. Tu i tu nadzorował przetargi, których tu i tu było od groma. Tu i tu pracował w tych samych godzinach, bezustannie więc krążył. Dlatego nigdy go nie było. To znaczy trochę był tu, a trochę tam. Pewnego dnia po prostu pojebały mu się prezentacje. Zachęcał czołówkę polskiej finansjery do picia mocnego piwa, ot taki z niego oryginał. Skończyło się tym, że wyjebali pana Sławka z takim hukiem, że przez parę miesięcy wszyscy myśleli, że to Wojski gra jeszcze, a to echo grało.
Pana Sławka zastąpiła na stanowisku kobieta. Jako gatunek – jak wiadomo – z natury bardziej, he he, prawdomówny. Laska była całkiem spoko, strasznie się chciała zbratać ze swoim zespołem. To ona karmiła nas wszelakiej maści używkami w godzinach pracy, gdyż na nasze szczęście wyznawała pogląd, iż prawdziwy artysta nic autentycznego jeszcze na trzeźwo nie stworzył. Jako, że jej poglądy pokrywały się w znacznym stopniu z naszymi, doszło szybko do tego, że zaczęliśmy chodzić razem na balety i bawić się grubo, jak to nie z szefową zaiste.
Pewnego razu szefowa urządziła imprezę u siebie w domu pod Warszawą. Impreza weekendowa, można się degeneracyjnie pobawić dzień/noc/dzień/noc, narkotyki i przypadkowy seks mile widziane. Przyszło dużo osób, impreza na pełnej kurwie, szkło się tłucze, laski piszczą, tańce, swawole, hulanka. Nasz ówczesny copywriter zarzucił z kimś tam jeszcze z produkcji eleganckiego kwasa (ech, kiedyś to były kwasy...). Usiedli sobie na szczycie schodów na pięterko i w pełnym błogostanie cieszyli się urokami wiekopomnego wynalazku pana Hoffmanna. Gdy kwarnik akurat wszedł i zaczynało się robić kolorowo, ich oczom ukazał się niecodzienny widok. Na dole schodów nagle pojawiła się bezzębna, łyso-siwa, pomarszczona starucha w nocnej koszuli. Starucha powoli opadła na ręce i kolana, i zaczęła po schodach wpełzać na górę w ich kierunku. Powoli, schodek za schodkiem, pełzła w górę na czworakach jak wielki biały zombie-pająk w meksykańskim horrorze.
Chłopaki oniemieli. Takiego tripa jeszcze w życiu nie mieli. Dookoła elegancki balet, głośno i kolorowo, dziewczyny i chłopaki, a tu w ich stronę zbliża się jakiś, ja pierdolę, demon! Sztywni ze strachu, patrzyli jak demon powoli dopełza do nich, mija ich po schodach i znika za zakrętem na górze. Copywriterowi wyrwało się tylko:
- Na Boga najmilszego, co TO kurwa było? Widziałeś to, czy tylko ja to widziałem?!
Panowie istotnie długo nie mogli dojść do siebie, co się jednak okazało? Szefowa, nasza kierowniczka komórki robotniczej, w pracy niezawodna jeśli chodzi o pamięć, teraz jednak zapomniała poinformować gości, że w pokoiku na górze śpi sobie cichutko jej prababcia. Prababcia ma 92 lata, jest kompletnie głucha i tak w ogóle to żadna impreza jej nie przeszkadza. Babcia, z racji wieku oczywiście, musi czasem wstać w środku nocy, żeby skorzystać z toalety. Toaleta jest na dole. Babcia w dół po schodach schodzi bez problemu, ale wracając pod górę woli iść na czworakach, żeby się nie przewrócić...
**********
Klient strategiczny dla agencji reklamowej to taki, który może i robi wszystko, co chce. Całą swoją wszechwładzę, jaką daje mu niesprawiedliwy kapitalizm i feudalna relacja zleceniodawca vs zleceniobiorca, całą swoją energię klient strategiczny kieruje chyba na to, aby z tej właśnie władzy móc skorzystać. I to najlepiej w najmniej oczekiwanym momencie. Klientowi strategicznemu, podobnie jak Fornalikowi i premierowi, nigdy się odmawia, dlatego jeśli trzeba, należy spełniać jego życzenia. Wszelkie, nawet te irracjonalne.
Pewien wielki producent napojów gazowanych ze Stanów Zjednoczonych postanowił nagle podzielić się swoją tajemną wiedzą na tajemny temat ze wszystkimi swoimi firmami go obsługującymi, między innymi naszą agencją. W związku z tym zorganizował spotkanie, wypasione całodniowe ze skromnym poczęstunkiem, na którym miały zostać odkryte tajniki lekkiego rebrandingu marki, wstrząsający rewolucyjny design opakowania oraz zmiana w strategii postrzegania wizerunku produktu. Miało tam również dojść do wspólnych ustaleń, jak te nowości przełożymy na naszą codzienną pracę. No konferencja NASA po prostu!
Lekki rebranding, nowy design opakowania i zmiany wizerunku marki ograniczyły się do rewolucyjnej korekty... kąta falki pod logiem na puszce. Konkretnie o 15 stopni w górę, aby bardziej kojarzyła się z uśmiechem. I to tyle! Kosztowało to naszego klienta pewnie z tryliard milionów baksów, bo przecież trzeba wymienić taśmy produkcyjne i powiadomić o tym cały świat! Ale tak musi być, tak trzeba, bo to wstrząśnie ludźmi, jak ustalili mędrcy i szamani marketingu z USA. I faktycznie, gdy się zebrani na szkoleniu ludzie dowiedzieli, o co chodzi, byli autentycznie wstrząśnięci. Pasjonujące wykłady psychologów i socjologów z samej Centrali, puszczony film instruktażowy, zajęcia praktyczne z projektantem i strategiem oraz szkolenie PR. Tego typu gówno przez bite osiem godzin serwowane dla setki, bądź co bądź, inteligentnych ludzi, których jedynym nieszczęściem jest to, że firma, która ich gości, jest ich klientem tak zwanym strategicznym. Nie można więc stanąć na krześle i wyć do rzutnika, biegać nago po sali, czy rzucać ekskrementami w prowadzącego. Nawet wstać i wyjść nie można. Nie wypada.
Bo stara tajemna wiedza reklamiarzy głosi, że jak się, proszę państwa, wypada, to się już nie wraca. Ot co.
Dima Słupczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz