piątek, 25 stycznia 2013

ART DRINKRECTORS & COPYDRINKERS


Jest jedna, bezdyskusyjnie najlepsza rzecz w branżuni 

- branżunia jest rozrywkowa! 


Branżunia lubi się bawić, spotykać, pić i wywijać hołubce. Każda okazja do tego, aby wyjść na wódkę, zrobić imprezkę branżową, śledzika czy wyjechać na integracje w terenie, jest dobra. I tak w poniedziałki spotykamy się na mieście, aby omówić jakieś projekty i projekciki. Picie jest delikatne, bo każdemu jeszcze dzwoni w głowie po weekendzie. We wtorki ludzie zaczynają się budzić do życia. Nie do pracy, tylko do kolejnych spotkań. W środy znowu następuje lekkie zwolnienie tempa, bo wtorek. Nie zmienia to faktu, że znowu można usiąść gdzieś na mieście i kulturalnie wypić siedem piw i ze dwa szoty do rozmowy o projektach. Stawiasz Macbooka na stoliku tak, żeby wszyscy poczuli, że robią coś pożytecznego, i jazda. Środa minie - tydzień zginie. W ten sposób robi się czwartek. Czwarteczek to taki mały piąteczek, więc nie trzeba już świrować, że spotykamy się, aby coś omówić. Od południa biuro jest sparaliżowane, a praca w ogóle się nie klei, bo każdy myśli już tylko o najebce. W piątek wszyscy lecą już na alkoholowym doładowaniu, więc funkcjonują całkiem dobrze. Zabawa zaczyna się od kilku piw na lanczu, więc kac nie ma szans na wejście. Wieczorem każdy jest dla każdego bratem! Chłopaki z DTP zarywają laski z social media, kreatywni bawią się z client service, szefowie z pracownikami. Balety do białego rana we własnym, najfajniejszym na świecie towarzystwie. Rozpoczyna się weekend: ciąg losowych wydarzeń, który wielu z branżuni składa w całość w niedzielę wieczorem z facebookowo-instagramowo-smsowej układanki wstydu.
Ludzie reklamy rzadko spędzają te cudowne chwile w gronie ludzi spoza. Ciężko stwierdzić, dlaczego tak jest, ale jeżeli w towarzystwie powiesz słowo “insight”, to nie ma nikogo, poza barmanem i programistą, kto by nie wiedział, co to znaczy. Jak już w to wsiąkniesz, to wydaje ci się, że poza agencją nie ma innego świata. Pamiętam, jak kiedyś jakimś cudem w ekipie znalazł się ktoś niezwiązany ze wspomnianą tematyką. Dziewczyna powiedziała, że studiuje chemię, i wszystkim opadły kopary. Co najmniej jakby właśnie pokazała indeks z Hogwartu. Potem ktoś nieśmiało zapytał: “To gdzie ty pracujesz?”, a ona odpowiedziała, że w laboratorium. Z opadniętych kopar wydobyło się ciche, przeciągłe “oooooooooooo...” i pociekła ślina. Wieczór zakończył się straszną zwałką, bo trzeba było zapić takie zderzenie ze światem zewnętrznym.
Nie ma jednak niczego, co przebiłoby wyjazdy integracyjne. Jest to dobro najwyższe, do którego wszyscy podchodzą bardzo poważnie. Kiedyś jeden z artów wyłamał się z takowej wycieczki i został po prostu zwolniony. Zostało to jednogłośnie ustalone na libacji w ośrodku i przekazane mu po powrocie. Komu potrzebny taki aspołeczny i niekreatywny typ? 
Wyjazdy integracyjne to absolutna Sodoma i Gomora czyli coś, co kochamy najbardziej. Żadnych granic - lecimy na całego. Co najważniejsze: stara dobra zasada “na wyjeździe to nie zdrada”. Moi znajomi prowadzili kiedyś ośrodek na Mazurach. Taki, w którym integrowała się połowa polskich korporacji. Z owych integracji raz na miesiąc szambo wywalało kolorowym, radosnym gejzerem prosto do nieba. Rury były zbyt wąskie, aby przeszła przez nią taka ilość zużytych prezerwatyw. Widok porównywalny do legendarnej reklamy Sony z kuleczkami. Może też się na naszych Mazurach integrowali i stąd inspiracja.
Jak wiadomo, do ośrodka dociera się już na niezłej bani (wesoły autobus). Niektórzy w ten sam sposób z niego wyjeżdżają, więc nie mają okazji zobaczyć, jak tak naprawdę wygląda. Zjawisko to sprawia, że rozrywki, takie jak paintball lub gokarty, pozostają tylko na rozpisce wyjazdowej i w oficjalnych wersjach dla rodziny. Nie za dobrze by było, gdyby ktoś kogoś rozjechał albo odstrzelił sobie oko kulką z farbą. 
Po szybkim zapoznaniu i części oficjalnej, na której najtrzeźwiejszego stawia się na środku, aby wybełkotał szybką przemowę o tym, że jest kryzys, ale przy odrobinie nadgodzin damy radę, przechodzi się do dalszej części programu. Dobre jest to, że branża nie zadowala się byle czym i jak siada do jedzenia albo picia, to produkty są prima sort. Jesteśmy estetami i smakujemy życie jak diabetycy insulinę - pełnymi garściami. Czasy, kiedy łoiło się piwo z puszki, skończyły się razem z czasami akademika. Tu pije się drogą, czterokrotnie destylowaną wódkę sprowadzaną ze wschodniej części kraju, popija niepasteryzowanym piwem, wytwarzanym przez starego mistrza piwowarstwa spod Lubiąża, zagryza naturalnym serem zagrodowym z koziego mleka i ekologicznie kiszonymi ogórami, a to wszystko przepala się skrętem z unikalnego wiśniowego tytoniu. No w każdym razie na początku. Po pierwszym rzucie wszyscy schodzą na ziemię i zwykłą rzeczą jest dopijanie drinków z nieswoich stołów lub opróżnianie barków w pokojach hotelowych z nadzieją, że nikt nie upomni się o pieniądze.
W nocy dzieje się klasyczna klasyka. Najebana ekipa przewala się po hotelowych korytarzach ze śpiewem na ustach. Oczywiście, o ile nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby pożyczyć na sekundę autokar i skoczyć do pobliskiego miasteczka po coś do nosa. Nie ma nosów - nie ma imprezy. No więc towarzystwo lata tu i tam, zawiązują się mniejsze grupy, a potem jeszcze mniejsze, a potem pary. Pary są zawsze. Był taki jeden wyjazd szkoleniowy. Imprezka, klasyka wyżej opisana, i po niej jakimś cudem trafiłem do pokoju. Budzę się rano jakoś wyjątkowo, kac petarda, idę do kolegi obok, a pokój pusty, łóżko posłane i w ogóle błysk. Myślę sobie “Jakim cudem tak się wcześnie zerwał, gdzie poszedł i po co tak pokój wysprzątał?”. No więc lecę do pokoju obok, do koleżanek. Wchodzę, a ten z nimi w łóżku telewizję ogląda. Skurwiel w ogóle walizek nie rozpakował, a łóżko było posłane, bo nawet do niego nie wlazł.
Zabawa jest przednia, bo każdy, kto zbyt wcześnie nie zszedł, znajduje sobie kogoś, na kogo od jakiegoś czasu się czaił lub kto stał nie dalej niż na wyciągnięcie ręki w lewo lub w prawo. Nikt nawet nie bawi się w ściąganie obrączek. Po pierwsze, i tak wszyscy wiedzą, kto jest zajęty, a kto nie, tak więc udawanie wolnego jest po prostu śmieszne. Po drugie, wiadomo, że zajęci mają większe powodzenie, więc jeżeli masz w miarę wszystkie kończyny i twarz taką bardziej od Matejki, niż od Picassa, to i tak zaliczysz - “stety/niestety” naszych czasów. I nie wybrzydzaj, bo - jak to mawiają ci z IT - kto wybrzydza, ten nie rucha. Wszyscy kotłują się po kątach, a następnego dnia połowa nie pojawia się na zaplanowanych wycieczkach, bo jest “chora”. Jeszcze zabawniejsze jest przychodzenie na śniadanie parami. Jedno jedzie windą, drugie schodzi po schodach, ale pech to pech i niefortunnie wchodzą razem. Wojna na głupie uśmieszki i niezręczne sapnięcia trwa aż do kolejnej libacji. Wyjazdowy tajmlajn zatacza kółko i przychodzi czas powrotów. 
Po powrocie zaczynają się delikatne ploteczki, ale to absolutnie nieszkodliwe, bo i tak nikt się niczym nie przejmuje. Co z tego, że ktoś przespał się z kimś? Kogo obchodzi, że ten najpoważniejszy posikał się na środku parkietu, a ten najspokojniejszy dał w ryja temu najdowcipniejszemu? Nikogo to nie obchodzi, bo każdy ma coś na sumieniu i nie chce się wychylać, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi. Jaki jest tego skutek? Agencja po wyjeździe integracyjnym jest bardziej wydajna niż kiedykolwiek indziej w roku. Każdy chowa się za monitorem i po prostu pracuje! 250% normy przez jakieś dwa tygodnie. Potem już się trochę zapomina, lody kruszeją, znowu zaczyna się rozmawiać, wychodzić razem na papierosa i wreszcie wszystko wraca do normy. Przychodzi jakiś wtorek albo środa i zjawia się agencyjny bohater. Bohater staje na środku open spejsu i bezpardonowo rzuca do ogółu: “Kto idzie na piwo po pracy?”. Kobiety piszczą, mężczyźni wiwatują, rzucając marynarkami z butików, niejeden uroni łezkę. Wszyscy szybko finiszują projekty i sielskie agencyjne życie wraca do normy. 
Jest to temat rzeka, o którym można by doktoraty szyć, a ja ugryzłem go pobieżnie. Nie mam niestety czasu za dużo, by pisać, bo muszę wyjść obgadać projekty. Do zobaczenia na mieście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz